„Jeśli złożymy w całość oddolne działania, poluzowanie reguł i zmianę nastawienia samorządów, to edukacja będzie wyglądać zupełnie inaczej. Nauczycielom trzeba zapewnić udział we współtworzeniu systemu, ale pod warunkiem że popracujemy nad ich kompetencjami. Kilka przyczółków już zdobyliśmy” – mówi w rozmowie z Holistic.News Oktawia Gorzeńska, dyrektorka XVII LO w Gdyni. Jej zdaniem szkoły powinny funkcjonować w oparciu o model przywództwa adaptacyjnego. „Dyrektor, który ma otwartą głowę i odczuwa potrzebę rozwoju, daje przestrzeń do rozwoju także szkole” – podkreśla
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Badania opinii publicznej wskazują, że nauczyciele znajdują się w czołówce zawodów cieszących się największym szacunkiem. Ale czy odczuwają ten szacunek na co dzień?
OKTAWIA GORZEŃSKA*: To, w jaki sposób jesteśmy postrzegani, zależy także od nas, od tego, jak komunikujemy światu to, co robimy, i na ile czujemy się kompetentni w swojej pracy. W środowisku nie spotykam się z negatywnymi postawami, choć zdarzało się, że współpracując z ludźmi z biznesu, czasami słyszałam „Nie martw się, że jesteś tylko z oświaty”. Mam wrażenie, że to kwestia osobistych doświadczeń różnych ludzi, którzy mogą mieć niezbyt pozytywne odczucia związane z systemem edukacji.
Zadałem to pytanie, bo eksperci, z którymi miałem okazję wcześniej rozmawiać o pomysłach na poprawę systemu edukacji, przekonywali mnie, że dobrym początkiem byłoby dowartościowanie zawodu nauczyciela w sensie finansowym oraz poprawa jego pozycji społecznej.
Zgadzam się z tym, warunki finansowe są bardzo ważne, bo z perspektywy dużego miasta zarobki nauczyciela, który nie bierze nadgodzin, naprawdę nie wystarczają na godne życie. Co do pozycji społecznej, to myślę, że mentalność ludzi, którzy mają kiepskie opinie co do nauczycieli i ich środowiska, można zmienić przez modelowanie własnych postaw – podejścia do edukacji, poprawy własnych kompetencji, a także pewność siebie.
Niestety, często spotykam się w swoim środowisku z tym, że jesteśmy zmęczeni i niepewni tego, co robimy, i ta niepewność, frustracja także wpływają na to, jak jesteśmy postrzegani. To problem wielopłaszczyznowy.
A może niskie zarobki i podejście, że „to tylko edukacja” powodują, że nauczycielami zostają niewłaściwi ludzie? Może wysokie zarobki zmieniłyby sytuację?
Pewnie też, ale moim zdaniem kluczowe jest, jak przygotowujemy nauczycieli do zawodu. Moje doświadczenie we współpracy z wieloma młodymi nauczycielami, z praktykantami, z wieloma szkołami, pokazuje, że bardzo wiele do życzenia pozostawia sposób pracy z adeptami tego zawodu. Jest za dużo teorii i za mało praktyki. Mało konkretnego przygotowania do życia. A więc oprócz aspektu finansowego, ważny jest także merytoryczny aspekt przygotowania do pracy.
Marzy mi się wprowadzenie pewnych wzorców ze szkół fińskich, które często są przedmiotem fascynacji. Miałam okazję poznać ten system od podszewki i wiem, że także on ma swoje blaski i cienie. Ale to, na czym warto się wzorować, to fakt, że w tamtym systemie do zawodu nauczyciela trafiają ludzie naprawdę dobrze wyselekcjonowani. Przechodzą wiele różnych testów i w związku z tym mamy pewność, kto trafia do szkół i jakie ma kompetencje. A u nas tego brakuje.
Jakie dokładnie testy przechodzą nauczyciele?
Poza zagadnieniami merytorycznymi także dotyczące umiejętności pracy z młodzieżą. Dlatego też ci ludzie czują, że robią coś ważnego, skoro musieli włożyć bardzo wiele wysiłku w to, by stać się nauczycielami.
Czy w polskim systemie nie tkwi także potencjał kształcenia wzorcowych pedagogów? Jestem przekonany, że uczniowie nieraz pytali, czemu wszyscy nauczyciele nie mogą być tacy, jak pani. A przecież wyrosła pani z tego systemu.
W moim przypadku studia w ogóle nie wpłynęły na to, jakim jestem nauczycielem. To raczej pęd za tym, by przełamać rutynę. Pewnie też wzorce wyniesione z domu, bo pochodzę z nauczycielskiej rodziny. W ogóle w całej rodzinie nas, nauczycieli, jest kilkunastu. Ja studiowałam polonistykę. Nie chcę powiedzieć, że studia były fatalne co do kwestii merytorycznych, ale jeśli chodzi o zawód nauczyciela, to za bardzo mi one nie pomogły.
Największy wpływ na mnie miała opiekunka praktyk. Moja była polonistka, która bardzo się do nich przykładała. Pracowałyśmy razem intensywnie, omawiałyśmy postępy. Otrzymywałam informację zwrotną, która kształtowała mnie w konstruktywny sposób i myślę, że to właśnie miało kluczowe znaczenie.
Od znajomych nauczycieli słyszę, jak czasem wyglądają praktyki. Młody człowiek przychodzi do szkoły i tylko oczekuje podpisu albo odhacza się praktyki u pierwszej lepszej osoby. Nie ma wkładu nauczycielskiego. Na uczelniach też bywa kiepsko z przygotowaniem praktycznym do zawodu. W takiej sytuacji początkujący nauczyciele mówią: „Nie jesteśmy gotowi do pracy z młodymi ludźmi”. Na szczęście trafiają się perełki, ale wynika to z tego, że ktoś ich kiedyś zainspirował do wykonywania tego zawodu.
Za jeden z problemów systemowych szkolnictwa uważa się zbyt sztywne ramy, jakie nauczycielom są narzucane w trakcie pracy. Ich symbolem są programy i ograniczenia czasowe w postaci 45-minutowych jednostek lekcyjnych. Ale pani przekonuje, że nawet w tych trudnych realiach da się prowadzić wartościową edukację.
Kiedyś byłam przekonana, że język polski jest wyjątkowym przedmiotem, bo jako polonistka mogłam sobie zawsze pozwolić na dużo. Podstawę programową gimnazjum można było zrealizować w pół roku, jeśli wszystko zawarlibyśmy „w pigułce”, a potem robić inne rzeczy. Później poznałam świetne nauczycielki języków obcych, więc pomyślałam sobie, że to domena lekcji języków. Aż w końcu spotkało mnie ogromne zaskoczenie, gdy poznałam biolożkę Małgosię Brodecką, która do pracy w mojej szkole przyszła trzy lata temu.
I okazało się, że nawet na biologii, na którą przewidziano mniejszą liczbę godzin lekcyjnych, także można realizować własne pomysły. I chcę przez to powiedzieć, że ramy nie przeszkadzają, jeśli nauczyciel ma chęć poszukiwania nowych rozwiązań. Podstawa programowa ogranicza nas, bo musimy ją zrealizować, ale metody są w naszych rękach.
Poza tym, jeśli się nie zgadzamy z 45 minutami lekcji, to możemy tworzyć edukację w blokach, choć wymaga to przygotowań organizacyjnych w szkole. To właśnie z tego powodu często nie podejmujemy tego typu działań, bo trudno jest podjąć ryzyko związane z wdrażaniem zmian.
A to nie są półśrodki? Może trzeba szkołę zburzyć, skoro – jak twierdzą niektórzy – jest beznadziejna?
Mam takie dni, kiedy sobie myślę, żeby to zaorać i wybudować od nowa. Z drugiej strony znam wielu inspirujących dyrektorów i dyrektorek, którzy pokazują, że w systemowej szkole jednak „da się”. Wszystko zależy od kompetencji kadry. Obawiam się, że gdybyśmy rzeczywiście dziś wszystko zaorali i zbudowali coś nowego od podstaw, pojawiłaby się wątpliwość, czy ludzie byliby w stanie wytrzymać tempo i zakres zmian.
Możemy zniszczyć system, ale jeżeli ludzie nie będą kompetentni – zarówno nauczyciele, jak i dyrektorzy – i nie będą mieli w sobie wystarczającej siły, by wdrażać zmiany, to na tym zaoranym polu nie wyhodujemy niczego. Dlatego szukałabym środków bardziej pokojowych. To, co sama próbuję robić, to propagowanie idei przywództwa adaptacyjnego [polegającej na opartej na włączaniu ludzi zasadzie ciągłego dostosowywania sposobu zarządzania do zmieniających się warunków – red.].
Na przykład w mojej szkole czeka nas poważna zmiana – musimy połączyć dwa zespoły, od września będę pracowała z ponad stu nauczycielami. Nie będę opowiadała, że takie zmiany są łatwe, bo w istocie jest to szalenie trudne. Ale zawsze sobie stawiam pytanie: „Na kogo mogę liczyć w moim środowisku?”. Proszę o pomoc, inwestuję w siebie, w swoje emocje, próbuję się wyciszyć i zdystansować. Jeśli będę umiała szukać pomocy, to poradzę sobie lepiej jako przywódca, a zmiany staną się mniej bolesne.
Warto inwestować w przywództwo adaptacyjne, bo dyrektor, który ma otwartą głowę i sam odczuwa potrzebę rozwoju, daje przestrzeń do rozwoju także w szkole. Problemy w codziennym życiu będą pojawiać się zawsze, ale dzięki temu łatwiej jest się z nimi zmierzyć.
Ale czy ramy nie tylko programowe, lecz także formalne narzucone przez ministerstwo, dają dyrekcji w ogóle jakąś swobodę?
Ja czuję dużą swobodę w swojej pracy, choć denerwuje mnie podstawa programowa ograniczająca nauczycieli oraz papierologia. Niemniej czuję autonomię. Chociaż przyznam, że jakiś czas temu miałam ochotę rzucić pracę i nawet na próbę nawiązałam współpracę z inną instytucją.
Przekonałam się jednak, że w szkole publicznej mam więcej wolności niż w organizacji, do której poszłam! To było szokujące doświadczenie, że jednak tutaj mam wpływ, coś znaczę, mogę współtworzyć z ludźmi coś innego, mogę nawet wyznaczać trendy. Dlatego chcę podkreślić zdecydowanie, że mamy przede wszystkim wpływ na samych siebie.
A więc jest pani zwolenniczką procesu oddolnej reformy edukacji.
Tak, dlatego rok temu razem z Ewą Radanowicz zainicjowałyśmy Wiosnę Edukacji, zaprosiłyśmy do współpracy kilkadziesiąt szkół z Polski i ponad stu ambasadorów akcji. Organizujemy warsztaty, podczas których pokazujemy, że w szkole publicznej można zmieniać świat. To tylko jeden z ruchów oddolnych, ale kolejny, który umożliwia spotkania, wymianę doświadczeń i pokazuje, że „da się”. Jeśli wszystko udałoby się złożyć w całość – oddolne działania, pewne poluzowanie reguł systemu i zmianę nastawienia samorządów, to edukacja wyglądałaby zupełnie inaczej.
Czy to by oznaczało decentralizację systemu?
Uważam, że jeśli damy ludziom możliwość współuczestniczenia i współtworzenia, to rzeczywistość będzie lepsza. Ale pod warunkiem że popracujemy nad ich kompetencjami. Bo bardzo często zarówno uczniowie, jak i nauczyciele uciekają od odpowiedzialności, nie chcą jej brać na siebie. Zresztą jakiś czas temu robiłam badanie wśród znajomych nauczycieli – pytałam, jakie mają talenty. I na przykład żaden z kilkudziesięciu „ankietowanych” nie przyznał, że potrafi koordynować pracę innych. Dlatego jeśli chcemy dać wolność, to najpierw musimy dać wkład w postaci kompetencji.
A czy jest jakaś granica, po przekroczeniu której wolności mogłoby być za dużo?
Właśnie dlatego powinna być podstawa programowa. Pytanie, jaka? Szczególnie dziś jest to temat ważny, bo obecna jest po prostu przeładowana. Jako polonistka mogę godzinami rozmawiać na temat lektur do liceum. Uważam, że połowę z nich powinno się wyrzucić, bo razem z młodymi ludźmi nawzajem się oszukujemy. To znaczy – oni udają, że czytają, my udajemy, że w to wierzymy.
Ramy programowe są konieczne, ale powinny dawać wybór. Kilka lat temu nawet tak było. Mogliśmy wybrać na języku polskim lektury, które spełniały pewne kryteria gatunkowe. Ale w autonomii powinno być tak, że jeśli współtworzymy szkołę – nauczyciele, rodzice i uczniowie – to musimy mieć stół, przy którym moglibyśmy się spotkać i wypracować kompromis.
Na przykład, gdy zaczęliśmy przebudowywać samorząd uczniowski, okazało się, że młodzież nagle poczuła: „Teraz wszystko możemy”. Dobrze, ale wymyśliła coś, co wzbudziło moje obawy – dzień subkultur. Konflikt trwał pół roku, bo staraliśmy się przekonać uczniów, żeby najpierw ustalili, co chcą dokładnie zrobić oraz co zamierzają przez to osiągnąć.
Autonomia nie oznacza: „Róbcie, co chcecie”. Oznacza: „Macie pomysł, to usiądźmy i porozmawiajmy, zastanówmy się, po co coś robimy”. To jest także uczenie krytycznego myślenia i celowości działań.
Wracając do oddolnych ruchów na rzecz zmiany, czy w swojej działalności odczuwa pani wsparcie góry?
Z tym bywa różnie. Ale jednym z osiągnięć po roku pracy w projekcie Wiosna Edukacji jest włączenie do działań dużego biznesu. To ważne, tym bardziej że czasami wydaje się, że ta zmiana niekoniecznie jest możliwa z udziałem samych polityków, szczególnie dzisiaj, kiedy – w moim odczuciu – edukacja nie jest najważniejszym tematem dla żadnej z opcji. Mamy też wsparcie kilku samorządów, które zaczynają kampanię wśród pozostałych samorządowców dotyczącą jakości edukacji.
Nie oszukujmy się – w tym środowisku bardzo często edukacja jest traktowana jedynie jako koszt, a brakuje myślenia, że to budowanie kapitału społecznego. Brałyśmy ponadto udział w „kwadratowym stole” Związku Miast Polskich, osobiście współpracuję też z Kuratorium Oświaty w Gdańsku, a więc kilka przyczółków już zdobyliśmy.
Ale moje smutne spostrzeżenie jest takie, że nam, ludziom edukacji, brakuje pasji i wiary w to, że coś możemy zrobić. Gdziekolwiek idę, słyszę: „Ty jesteś idealistką i fantastką. Możesz, bo masz sprzyjający samorząd, ale przecież to nie ma sensu i się nie uda”. Takie myślenie zabija wszystko na początku drogi.
*Oktawia Gorzeńska – nauczycielka, dyrektorka XVII Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni (Microsoft Flagship School). Trenerka, ekspertka transformacji i innowacji w edukacji, absolwentka Leadership Academy for Poland. Autorka bloga www.gorzenska.com