„System edukacji ma szansę się zmienić, w miarę ewolucji struktury społecznej i instytucjonalnej. Razem z przekształceniami, na niekorzyść XIX-wiecznych stosunków politycznych, szkoła będzie się wyzwalać i uwalniać” – mówi w rozmowie z Holistic.News prof. Jan Hartman. Filozof przekonuje, że erozję już widać, bo państwa narodowe są stopniowo zastępowane m.in. przez korporacje i organizacje międzypaństwowe
KAROLINA ANNA KUTA: Napisał pan w jednym z esejów: „System jest jak Związek Radziecki – wieczny”. Jednak ZSRR i komunizm upadły, tak więc czy system edukacji też to czeka? Czekamy na Reagana, czyli impuls z zewnątrz, czy wystarczy Gorbaczow?
PROF. JAN HARTMAN*: System edukacji jest jednym z największych subsystemów społecznych. To wielki okręt, który płynie swoim kursem – jego zmiana wymaga wiele czasu. Drobne reformy płynące z wnętrza, proponowane przez kolejne rządy w różnych krajach, zwykle nie zmieniają zasadniczego kursu.
Jeśli mówić o poważnej rewolucji, było nią wprowadzenie z inspiracji Johna Deweya w USA [Dewey był pedagogiem, którego metody nauczania stały się popularne w pierwszej połowie XX w. – red.] nowej zasady edukacji – odejścia od represji na rzecz wciągnięcia ucznia do procesu edukacyjnego jako partnera.
Jednak pod względem zmian systemy edukacyjne na całym świecie są bardzo konserwatywne. Dopóki istnieje liberalna demokracja w parze z nacjonalistycznym, autorytarnym państwem narodowym, opartym na potędze militarnej i gospodarczej oraz mitologii narodotwórczej, dopóty szkoła będzie istniała – jako jeden z gwarantów reprodukcji tego systemu.
System edukacji ma szansę się zmienić w miarę ewolucji struktury społecznej i instytucjonalnej oraz naszej polityczności. Razem z przekształceniami, na niekorzyść XIX-wiecznych stosunków politycznych, szkoła będzie się wyzwalać i uwalniać.
Już teraz widzimy erozję tego systemu. Można przewidywać, że w ciągu kilkudziesięciu lat państwa narodowe przestaną dominować w zglobalizowanym życiu politycznym. Stanie się tak na rzecz innych podmiotów, niekoniecznie bardzo demokratycznych: wielkich korporacji, miast, organizacji międzynarodowych, wolnych zrzeszeń obywateli.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Czy nie oznacza to, że zmieni się jedynie ośrodek, ale system nadal będzie scentralizowany?
Będzie policentryczny. System funkcjonuje tak, jak ludzie w nim. Korporacje są dosyć totalnymi strukturami, ale nadal bardziej ludzkimi niż armie czy autorytarne państwa – nie biją, nie wsadzają do więzienia, jak ci się nie podoba, możesz zostawić pracę. Mimo wszystko to zrzeszenia w miarę dobrowolne – w przeciwieństwie do państwa narodowego.
Jedynym antidotum na zasadnicze wady dużych struktur i systemów, jak biurokratyzacja, bezduszność, opresyjność, są ludzie, którzy te struktury tworzą.
Korporacja dobra od ponurej i opresyjnej różni się nie samymi procedurami, lecz tym, jacy ludzie tam pracują i są na stanowiskach kierowniczych. Im bardziej to osoby światłe, empatyczne i myślące, tym korporacja staje się bardziej znośnym miejscem. Skąd się biorą tacy ludzie? Z domu i ze środowiska szkolnego.
KAROLINA ANNA KUTA: Co można w takim razie zrobić dla usprawnienia tego procesu? Czy zająć się nauczycielami, czyli pracownikami szkolnej korporacji?
Przede wszystkim trzeba wejść na ścieżkę dowartościowania zawodu nauczyciela. I nie chodzi tylko o status majątkowy, ale społeczny. On zależy m.in. od tego, jak trudno nauczycielem zostać. Nauczyciel powinien mieć rangę funkcjonariusza publicznego.
Kluczowy jest też kontakt uczących z nauką i kulturą. Zapewnienie go to nie tylko wysokie pensje, żeby sami mogli kupić bilety do teatru, lecz także włączenie tego w system obowiązków zawodowych. Kiedy ktoś postanawia zostać nauczycielem, na ogół robi to niechętnie. Nie są to też najlepsi absolwenci – bo to nie najlepszy zawód. To się ostatnio zmieniło. Paradoksalnie dawniej, w opresyjnym systemie społecznym, pozycja nauczyciela była znacznie silniejsza. Teraz w demokracji, kiedy każdy legitymuje się przede wszystkim swoimi dochodami i stylem życia, już tak nie jest.
Uważam na przykład, że każdy nauczyciel powinien mieć bardzo dużą zniżkę w dostępie do państwowych placówek kultury. To interes społeczny, żeby uczący nasze dzieci chodzili do teatru. Liczą się przede wszystkim kadry. Oczywiście, to wymaga pieniędzy. Gdzie więc szukać oszczędności?
Szkoły jest za dużo. Można śmiało ograniczyć lekcje, z różnych przedmiotów. W ogóle przedmioty i podział na przedmioty należy zlikwidować. Odzwierciedla on pozytywistyczno-arystotelesowskie wyobrażenie o wiedzy jako obrazie świata będącego zbiorem różnego rodzaju rzeczy i faktów, dzielącego się na podzbiory, którym odpowiadają dyscypliny naukowe.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: A może obowiązek szkolny jest zbędny?
To kwestia do zastanowienia. Uważam, że trzeba powoli przechodzić od obowiązku do dobrowolności, bo „z niewolnika nie ma robotnika”. Być może obowiązek szkolny trzeba skrócić? Ale bardzo ostrożnie, by niektóre dzieci nie były pokrzywdzone przez własnych rodziców, którzy nie będą ich posyłać na lekcje. Z drugiej strony, szkoła nie powinna być przechowalnią.
Prawda jest taka, że młodzież ma coraz lepsze warunki mieszkaniowe. Kraj się rozwija – to nic złego, kiedy dziecko nie pójdzie do szkoły.
Ja chodziłem do szkoły sześć dni, teraz tydzień szkolny trwa pięć. Dlaczego nie cztery, a w przyszłości trzy? Liczy się, co uczeń w tym czasie robi. Obecnie wszystkie dzieci mogą być online. Bariera technologiczna została przekroczona. Wiele rzeczy może dziać się w domu. Niestety, na świecie cały czas panuje odwrotna tendencja – chcemy wyrwać dzieci z kamienic, podwórek i slumsów, „zagonić” do przyjaznych, czystych, kolorowych szkół. Tam chcemy robić fajne rzeczy i dawać im jeść.
Rzeczywiście przez długi czas szkoła służyła do tego, by dzieci wyrwać ze złego środowiska. Ale obecnie warunki się poprawiły, wszyscy stajemy się drobnomieszczanami. Ludzie mogą jakoś w domu wytrzymać – nie mają dziesięciorga dzieci, które siedzą w jednej izbie, gdzie nie ma warunków do pracy. Jeśli gdzieś jest gorzej pod tym względem, niech szkoła dalej będzie przechowalnią. Jednak kiedy np. w centrum Warszawy jest dobrze, trzeba zachować elastyczność i wykorzystać rezerwy.
Tylko najpierw trzeba dać szkole autonomię, zdecentralizować ją. Niech jedynymi uprawnieniami państwa będą pilnowanie jakości kadry, dbanie o infrastrukturę oraz chronienie szkół w ich autonomii, innowacyjności i sprawczości.
Jeśli mądrzy ludzie zarządzają szkołą, niech robią, co chcą. Ministerstwo ze swoimi programami, inspekcjami, kuratorami nie pomoże – dzieci nie będą od tego mądrzejsze. W swojej funkcji kontrolnej i represyjnej w gruncie rzeczy wcale nie przyczynia się do lepszej edukacji dzieci.
Jednakże dziś nad nami jest właśnie ministerstwo – jak bóg, który przesyła coraz to nowe, e-mailowo czy listownie, nakazy. Gdzie jest miejsce na entuzjazm, sprawczość, innowacyjność? Brakuje go. Uczniowie to widzą i myślą, że cały świat jest jak szkoła.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Od czego zacząć. Zaorać i posypać solą?
Szkolnictwo, podobnie jak system ochrony zdrowia, podlega nieustannej reformie w każdym kraju. Ale wszystkie zmiany są podporządkowane wciąż temu samemu celowi. Władza płacąc ze środków publicznych na utrzymanie szkolnictwa, chce uzyskać spodziewany efekt, tzn. „produkcję” dobrych obywateli, zaangażowanych raczej w popieranie rządu, a nie w jego krytykę. Mają być też przygotowani do kształcenia zawodowego, dzięki któremu będzie można rozwijać gospodarkę i nowoczesne społeczeństwo.
Od kilku dziesięcioleci próbujemy przekształcić szkołę w miejsce, które służy uczniom, a nie państwu i społeczeństwu. Ale ciągle się to nie udaje. Dlaczego? Cały czas rozmawiamy o programach szkolnych i metodzie nauczania określonych treści, zostawiając bardzo niewielką autonomię nauczycielom i uczniom. Tymczasem nie da się zreformować szkoły, przyjmując założenie, że będzie to ciąg lekcji, na których nauczyciele przekazują materiały z poszczególnych przedmiotów. Jeśli nie wyjdziemy poza pozytywistyczno-biurokratyczny system, który podporządkowany jest idei szkoły jako zakładu wychowania dobrych obywateli – nie oddamy szkoły uczniom.
Trzeba zejść o jedno piętro niżej – przestać mówić o reformie, ale oczyścić szkołę, aż do tych fundamentów. Są nimi budynek i czas oraz obecność dorosłego, kompetentnego nauczyciela. To jest aksjomat. Jedynie przy nim powinniśmy pozostać. Reszta to już nie reforma, lecz rzeczywiście zaoranie. Zejście do strefy zero, poziomu bazowego – infrastruktura, nauczyciel, uczniowie, czas.
Ten czas powinien być wypełniony poszukiwaniem ciekawych i ważnych rzeczy w świecie. I tak nie nauczymy uczniów podstaw żadnych nauk. Na początku XX w. myślano, że uczeń uzyska podstawy wiedzy o fizyce, chemii, biologii. To jest anachronizm – nie ma styczności pomiędzy tym, czego można nauczyć się na fizyce w szkole, a tym, o czym mówią naukowcy na uniwersytecie. Ciągłość się zerwała, to niezrozumiałe i zbyt trudne.
Założenia, które przyjmuje tradycyjne szkolnictwo, są nierealistyczne. Profile absolwenta i programy są adresowane do najinteligentniejszej i najbardziej aktywnej części społeczeństwa. A szkoła musi być dla wszystkich.
Ostatecznie ludzie wychodzą ze szkoły, nie wiedząc nic. Nic, czego ich uczono nie było dla nich osobiście ważne, interesujące. Nie odróżniają rzeczy istotnych od błahych.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Jak szkoła powinna wyglądać z perspektywy ucznia i jego relacji z nauczycielem?
Od dawna nie jest już tak, że nauczyciel wie lepiej. Nie jest mądrzejszy niż internet. Dla uczniów nauczyciel nie jest już jedynym źródłem wiedzy, a tym samym przestał być ważnym autorytetem poznawczym. A jeśli ma nim pozostać, to jako mądry, dojrzały, myślący człowiek, będący dobrym przewodnikiem po niezmierzonym świecie informacji dostępnych na wyciągnięcie ręki.
Uważam, że podstawą nauczania powinno być wspólne spędzanie czasu dorosłego, mądrego nauczyciela z grupą dzieci czy młodzieży nad rozwiązywaniem problemów i poszerzeniem wiedzy. Narzędziem może być internet, który jest powszechnie dostępny.
Nauczyciel różne rzeczy wie już z góry – ma dostęp do najlepszych materiałów edukacyjnych, wie czego i gdzie szukać w internecie. Istotą edukacji powinna być wspólna praca nad dowiadywaniem się różnych rzeczy, kojarzeniem ze sobą, rozwiązywaniem problemów poznawczych.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Brzmi to nieco abstrakcyjnie. Czy możemy prosić o obrazowy przykład?
Za punkt wyjścia można wziąć dowolną informację prasową, przedmiot, zdarzenie lub zjawisko. Każde wiąże się z innymi, posiada kontekst kulturowy. Na przykład ostatnio miały miejsce zamachy na Cejlonie na kościoły katolickie. To dobry powód, by zrobić lekcję o Cejlonie – co to za kraj, że nazywa się Sri Lanka, była tam niedawno wojna, zamieszkują go ludzie o różnych wyznaniach, dlaczego ktoś zaatakował kościoły? Jak ten kraj ma się do Indii, kim są Tamilowie, jak robi się cejlońską herbatę, czy na Sri Lance są słonie? W związku z tym jednym tematem można poruszyć wiele innych, dając uczniom obraz, który osoba wykształcona ma już z góry.
Wszystko musi łączyć się logicznie i nawiązywać do realnego doświadczenia. Jeśli dziecko ma się czegoś nauczyć na pamięć, musi samo zechcieć, a prawie nigdy nie ma takiej potrzeby. Istniała, kiedy nie było powszechnie dostępnych książek. Wtedy należało różne rzeczy zmagazynować w głowie. Dzisiaj jest to zbędne.
Ważne, by uczeń nauczył się dociekać różnych rzeczy – codziennie pytać w internecie, zasięgać informacji w wiarygodnych źródłach. Patrząc z punktu widzenia nauczycieli akademickich, jeśli szkoła będzie wypuszczać ludzi mających nawyk myślenia – to wystarczy.
A nasze doświadczenie jest takie, że na uczelnię przychodzą absolwenci szkół, którzy nic nie wiedzą, a wydaje im się inaczej. Często brakuje im chęci zdobywania dalszej wiedzy i krytycyzmu, by rozpoznać własne braki. Na przykład, nawet jeśli napotkają słowo, którego znaczenia nie rozumieją, wystarczy im to, że już kiedyś je słyszeli – w zasadzie już je znają. O czym to świadczy? Że szkoła nie nauczyła ich ciekawości i krytycyzmu, a wiedzy pamięciowej też nie.
Wiedza jest zawsze pełna luk, różnych zakrętów, bardzo osobista i prywatna. Tego nie należy zmieniać. Tylko niech w tym wszystkim znajdą się zaciekawienie, emocje, uważność, inteligencja, zaangażowanie i krytycyzm. A przede wszystkim nawyk i zdolność poszukiwania informacji w różnych źródłach. Tego powinna uczyć szkoła.
Ma kształcić mądrych, wrażliwych, wolnych i autonomicznych ludzi, a nie jak spod sztancy wypuszczać karnych obywateli o zdolnościach do pełnienia funkcji urzędniczych lub sprawowania zawodu inżyniera. To ogromna zmiana, bo do tej pory szkoły wcale nie postrzegały tak swojej roli.
KAROLINA ANNA KUTA: Jak pan wyobraża sobie taką postszkołę?
Wyobrażam sobie uwolnienie szkoły jako wielki kryzys. Myślę, że w pewnym momencie uczniowie przestaną chcieć gromadzić się w budynkach. Nastąpi silna presja na to, by mogli obowiązkowo łączyć się online z nauczycielami, czyli z systemem. Ale przemieszczanie się do jakiegoś budynku, żeby tam spędzać kilka godzin, będzie problemem. Budynki i cała infrastruktura powoli staną się anachronizmem. To ogromna rewolucja, bo dzisiaj szkoła to głównie przechowalnia. Dla społeczeństwa to miejsce, gdzie dzieci mogą coś ze sobą zrobić, gdy rodzice są w pracy.
Myślę, że najpierw dojdzie do zmiany statusu fizycznych spotkań w realu pomiędzy nauczycielami i uczniami. Będą coraz bardziej traktowane jako okazjonalne meetingi czy odprawy. Obowiązek szkolny będzie przede wszystkim polegał na byciu online i wykonywaniu projektów pod kierunkiem nauczycieli.
KAROLINA ANNA KUTA: A co z funkcją socjalizacji?
Nasza socjalizacja w tej chwili coraz bardziej polega na interakcji elektronicznej, więc fizyczne spotkanie osób staje się coraz bardziej doniosłe i cenne. To działa odwrotnie, niż przypuszczaliśmy. To, że ludzie chowają się w internecie, nie powoduje, że nie umieją spotykać się w realnym świecie. Wręcz przeciwnie, takie spotkania zyskują większą rangę.
Jeśli chodzi o socjalizującą funkcję szkoły, wykonywanie czegoś w grupach, np. prezentacji czy filmiku – wydaje się bardziej socjalizujące niż siedzenie w ławkach, w szkole, gdzie panuje nastrój opresji, hipokryzji i wszyscy chcą iść do domu. Jeśli dochodziłoby do tego spotkania, np. trzy razy w tygodniu na dwie godziny, byłyby one na pewno dla uczniów ważniejsze.
Wolałbym jako dziecko przygotować z kolegami np. prezentację pt. Historia mojego osiedla ze zdjęciami, filmikami, opowieścią. Zamiast iść do szkoły, mógłbym ganiać po mieście i dowiadywać się czegoś o konkretnych budynkach, chodzić do sąsiadów itd. Później zaprezentowałbym to innym uczniom i nauczycielowi. A nauczyciel mógłby zabrać głos i dodać 15 minut wykładu na temat historii odbudowy Warszawy.
Zamiast wkładać młodzieży do głowy pozorną wiedzę pseudonaukową, zmuszać ją do opanowania materiału, którego nie rozumieją – musimy nauczyć się obcowania z dziećmi, bez żadnego odgórnego zamysłu, celu, wielkiego projektu wychowawczego i formacyjnego. Powinniśmy to zrobić, zamiast kształcić obywateli, choćby nawet liberalno-demokratycznych, którzy muszą chodzić co tydzień na jakąś demonstrację. Musimy przestać realizować jakiś wzorzec osobowy absolwenta i manipulować dzieckiem, aby się do niego dopasowało.
Nasze myślenie wynika z pierwotnego zamysłu edukacji powszechnej, mówiącego, że trzeba wyrwać dziecko z prymitywnego środowiska domowego i przenieść chociaż na kilka godzin w lepsze otoczenie, które da mu nową szansę.
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Czy teraz nie jest na odwrót?
Trochę. Różnie to bywa. Na pewno kiedy dziecko z domu, gdzie są kulturalni, mili ludzie pójdzie do szkoły, w której panują lęk, opresja i obłuda, będzie się tam „psuło”.
Pytanie, czy rzeczywiście – bo to też szkoła życia. Jest zła, ale uodparnia. Ja np. nalegałem, żeby moja córka skończyła zwykłe, osiedlowe gimnazjum w Nowej Hucie w Krakowie. To nie są dobre szkoły. Ale chciałem, żeby spróbowała życia gimbazy na osiedlu. Szkoła zawsze miała swoje wewnętrzne życie – patologiczne – ale życie. To jest jakaś zaleta.
Nigdy wszystkie szkoły nie będą dobre. Gdyby dziecko od urodzenia do dorosłości przebywało w cieplarnianych warunkach, nie widziałoby prawdziwego życia albo oglądało je tylko na filmach, nie stykałoby się z ludźmi agresywnymi, prymitywnymi, z zakłamaniem, dysfunkcjami systemowymi. Za dobre szkoły też nie są rozwiązaniem – wychodzi z nich człowiek, miły, wrażliwy, chodzi do kina i teatru, nie używa plastikowych toreb i jest prawie doskonały, ale gdy dzieje się coś złego i konfrontuje się z szorstkimi ludźmi, staje się bezradny.
Nauczyciele to nie mają być anioły spadające z nieba. Ale muszą chcieć uczyć się z uczniami, choć są już starsi i na innym etapie.
Tak jak u Platona w „Uczcie” – człowiek z wiekiem coraz bardziej poważnieje i zajmuje się bardziej istotnymi sprawami. Najpierw sam jest uczniem, potem może nauczycielem, który szuka popularności wśród uczniów, a jeszcze później zainteresował się wiedzą dla niej samej – cały czas ewoluuje. Nauczyciel, który sam chce się rozwijać, jest dla uczniów najlepszym przewodnikiem.
Szkoła to ma być wspólnota, w której wszyscy się doskonalą, a nie dążenie do jakiegoś z góry założonego wzorca.
KAROLINA ANNA KUTA: Mam wrażenie, że cały czas opowiadał pan jednak z perspektywy Warszawy. Tego, że coraz lepiej nam się żyje i dzieci mają coraz dogodniejsze warunki. Próbuję sobie wyobrazić tę autonomię szkoły z punktu widzenia wsi i miasteczek. Czy to zadziałałoby w innym środowisku niż w realiach wykształconej klasy średniej?
Faktem jest, że dziecko wraca do domu i konfrontuje to, czego dowiaduje się w szkole, z kulturą umysłową rodziny. Czasem obcuje z czymś światowym, kulturalnym, np. wirtualnie zwiedza Luwr, a później przychodzi do domu, gdzie wisi jakieś monidło, na kredensie stoi rozpoczęte pół litra, a w telewizji leci disco polo. To jest kulturowy szok.
Można sobie z tym poradzić. Warunek jest jeden: nie można podsycać antagonizmu. Szkoła musi być przyjazna środowisku ucznia, nie bezkrytyczna czy kłamliwie afirmatywna, ale wyrozumiała. Nie można wyrywać dziecka przez edukację z jego środowiska społecznego. Bo to dla niego zdrada – poczucie, że ktoś chce je wykorzenić, oderwać od tej wódki, telewizora, podkoszulka, Matki Boskiej.
Uczeń nie może być konfliktowany, nastawiany przeciwko rodzinie, księdzu. Można powoli pokazywać mu inny świat.
KAROLINA ANNA KUTA: W jaki sposób?
Jesteśmy w wykorzenionej, wyjałowionej gminie, gdzie nie ma nic. Trudno się czegokolwiek edukacyjnie „uczepić”. Jednak zadaniem szkoły jest, by znaleźć w tym miejscu ślady rzeczy wartościowych i mądrych – jak się nie da w kulturze, to w przyrodzie. Jeśli nie dzisiaj, to w przeszłości. Nie u nas, to może 50 km dalej. Ale kształcenie ma zacząć się od budowania więzi z własnym otoczeniem, na której później będzie można pracować.
Musimy zerwać z „wyrywaniem się” się z prowincji. Awans nie polega na odrywaniu się. To powinno być robienie kręgów, krążenie wokół swojego doświadczenia życiowego.
Poza tym uważam, że rodzice powinni też chodzić do szkoły. Jeśli to będą spotkania dla uczniów, a nie lekcje w zamkniętych klasach – niechże będą otwarte dla rodziców!
Karolina Kuta, Michał Niepytalski
Jan Hartman – filozof i publicysta. Profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, szef Zakładu Filozofii i Bioetyki na Wydziale Nauk o Zdrowiu. Zajmuje się metafilozofią, filozofią polityki, etyką i bioetyką.