Po wygnaniu z Budapesztu Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego finansowanego przez George’a Sorosa prawicowi populiści tryumfują, a zwolennicy liberalnych wolności załamują ręce. A jaki naprawdę jest ten uniwersytet i co z nim będzie?
„W XXI w. Europa Środkowa cofa się do czasów, gdy po dobre wykształcenie jeździło się do Wiednia” – tak komentuje wymuszone przenosiny uczelni jej wykładowca prof. Maciej Kisilowski. Gorzki sarkazm przemawia do wyobraźni, ale – z drugiej strony, jeśli chcemy być precyzyjni – wypada zadać sobie pytanie, czy Uniwersytet Środkowoeuropejski naprawdę jest środkowoeuropejski, czy tylko ma taką nazwę?
Odpowiedź wcale nie jest oczywista, ale przeciwnicy Orbána nie chcą nawet takich pytań słuchać. Od nich dowiemy się tylko, że niezwykle ważny, elitarny uniwersytet musi opuścić coraz bardziej zaściankowy i autorytarny Budapeszt. Że ksenofobia i populizm węgierskiego premiera wygrały z liberalną koncepcją „społeczeństwa otwartego”, którą niestrudzenie promuje Soros.
Faktycznie, napisana przez rząd Orbána ustawa nie daje innych dróg wyjścia – każda zagraniczna uczelnia, która chce przyjmować studentów na terytorium Węgier, musi prowadzić także działalność edukacyjną w swoim kraju pochodzenia. Gdyby więc ufundowany przez Sorosa uniwersytet miał dalej funkcjonować przy budapesztańskiej Nador Utca 9 na tych samych co do tej pory zasadach, musiałby uruchomić swój kampus także w Nowym Jorku. A to wymóg zwyczajnie niemożliwy do spełnienia.
Toteż z początkiem grudnia gruchnęła wieść, że Central European University (CEU) wynosi się do Wiednia. Oprócz studentów, którzy już zaczęli naukę w Budapeszcie – oni będą mogli ją tam dokończyć.
W rozkroku między Wiedniem i Budapesztem
Dzięki wsparciu władz Wiednia uniwersytet ma się ulokować w budynkach dawnego kompleksu szpitalnego Steinhof wybudowanego na przedmieściach w początkach XX w. Jest jednak pewne „ale”. Pierwsi studenci rozpoczną tu naukę najprędzej za pięć lat, bo secesyjne pawilony w obecnej formie nie nadają się ani na biura, ani na sale wykładowe. Muszą przejść gruntowną przebudowę, tym droższą, że to przecież zabytki.
Nieoficjalnie mówi się, że CEU liczy na finansowe wsparcie magistratu. Ale Wiedeń nie jest skory do wykładania kapieniędzy na renowację siedziby prywatnego uniwersytetu, którego kapitał założycielski wyniósł prawie miliard dolarów.
Tymczasem nabór na rok akademicki 2019/20 już się rozpoczął, aplikacje spływają, a nowi studenci mają zjechać na studia już we wrześniu. Na razie nie bardzo wiadomo, gdzie będą się uczyć ani gdzie mieszkać. To drugie w przypadku CEU jest równie ważne jako to pierwsze. Choć cennikowe czesne wynosi tu ok. 10 tys. euro rocznie, tak naprawdę mało kto je płaci. CEU, choć prywatny, od samego początku swojego istnienia był i pozostał uczelnią o wyraźnym rysie filantropijnym. To uczelnia fundująca stypendia szerokim gestem, chętnie otwierająca swoje podwoje przed aplikującymi z najuboższych krajów. A skoro tak, to konieczna jest baza socjalno-bytowa.
W Budapeszcie lata temu kupiono dawny kompleks hotelowy, obecnie przekształcony w akademik. W Wiedniu – jeśli to wciąż ma być to samo CEU – też będzie trzeba, choćby prowizorycznie, zorganizować coś podobnego. Zresztą – w nowych realiach noclegu będą potrzebowali nie tylko studenci. Wykładowcy też, bo już wiadomo, że kadra wiedeńska będzie po prostu dojeżdżała z Budapesztu. Złośliwi już komentują, że to taki „spływ Dunajem”.
A było tak pięknie!
Profesor Xymena Kurowska, Polka wykładająca na CEU na Wydziale Stosunków Międzynarodowych, już wie, że w nadchodzącym zimowym semestrze przyjdzie jej spędzać w Wiedniu każdą środę i czwartek. Nietrudno się domyśleć, że nie jest tą perspektywą zachwycona, choć nie tylko z przyczyn logistycznych. Chodzi też o możliwości samego nauczania.
„Ten nasz ultranowoczesny kampus w Budapeszcie był genialnym miejscem do prowadzenia dydaktyki” – mówi Kurowska. „Wszystko tam było high-tech. Chcesz wyświetlić wykres, prezentację, tekst? Możesz to zrobić w każdej sali, na tablicy multimedialnej, udostępniając pliki wprost z laptopa, smartfona czy czego tam używasz, za naciśnięciem jednego przycisku. Doskonale wyposażona biblioteka, pracownie komputerowe, tego wszystkiego w Wiedniu nie będzie, spodziewamy się raczej warunków jak na tajnych kompletach”.
Ale nowa lokalizacja ma też swoje plusy, zwłaszcza gdy ktoś chce studiować stosunki międzynarodowe – a to najliczniejszy wydział CEU. Wiedeń obok Nowego Jorku, Genewy i Nairobi to jedna z central ONZ, siedziba Agencji Praw Podstawowych UE i sekretariatu generalnego OBWE.
„Uniwersytet już teraz myśli o uruchomieniu programów stażowych dla studentów, więc z patrząc z ich perspektywy, Wiedeń to tylko zmiana na lepsze” – przyznaje Kurowska.
Tyle że aby skorzystać z tych dobrodziejstw, trzeba do Wiednia najpierw w ogóle dotrzeć. Tu pojawiają się kolejne kłopoty. CEU rekrutuje bowiem szeroko, przyciągając kandydatów i z Azji Środkowej, i z Afryki Subsaharyjskiej, i z obu Ameryk. Tymczasem austriackie sito wizowe może się okazać szczelniejsze od węgierskiego, a procedury – dłuższe.
Konfuzję pogłębia fakt, iż póki co władze CEU nie odpuszczają, a uruchomienie austriackiego kampusu traktowane jest jako przegrana bitwa wciąż trwającej wojny. Uniwersytet chce, na ile się da, pozostać w Budapeszcie, bo nowa ustawa zakazuje nowego naboru, ale matrykulowani studenci dalej uczą się w dotychczasowym trybie. Według najnowszych planów wszyscy przyjęci w tym roku do Wiednia mają po pierwszym semestrze zostać zapakowani do autobusów i przewiezieni na drugi semestr do kampusu budapesztańskiego. Taka trochę „zielona szkoła”.
Nowy Jork nie wystarczył
CEU przećwiczyło już ten wyjazdowy model, wysyłając studentów na zajęcia do Nowego Jorku. Jechali tam na trzy miesiące, studiując w Bard College, z którym w 2017 r. uniwersytet nawiązał strategiczną współpracę, licząc, że ominie w ten sposób mielizny nowej ustawy. Intensywna współpraca z amerykańską uczelnią miała zadziałać jak swoisty list żelazny, trochę w myśl zasady: chcieliście, by CEU prowadził działalność edukacyjną w miejscu pochodzenia, więc proszę, oto jest.
Węgierskie władze okazały się jednak nieprzejednane. Ścisła współpraca, wspólne programy nauczania i wymiana studencka to nie to samo co nabór nowych studentów „w miejscu pochodzenia”, więc ostatecznie trzeba było zdecydować się na scenariusz wiedeński.
Ale współpraca z Bard College zostanie utrzymana. I znowu: skorzystają studenci stosunków międzynarodowych, bo program Bard College zorientowany na badania nad globalizacją i relacjami międzynarodowymi ma swoją siedzibę nie w podmiejskim Annandale-on-Hudson, lecz w samym środku Manhattanu, nieopodal Times Square.
I tak daje o sobie znać kolejny paradoks całej sytuacji: na ogarniętym kryzysem CEU studiuje się więc jeszcze ciekawiej, niż wcześniej.
Studencka katorga multi-kulti
Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to studiowanie łatwe. Doktor Michał Polakowski, politolog, lata 2003–2005 spędzone na studiach magisterskich w Budapeszcie wspomina jako orkę. Z życia studenckiego pozostawał piątkowy wieczór, gdy szło się pić. Ale już w sobotę wszyscy wracali do biblioteki.
„To właściwie było życie samymi studiami” – mówi. „Szalenie intensywne, ale też bardzo rozwijające intelektualnie, tym bardziej że wśród studentów sami ciekawi ludzie. Niektóre z tamtych kontaktów utrzymuję po dziś dzień, choć byliśmy zbieraniną z wielu krajów: Niemcy, Gruzini, Rumuni, ale zdarzali się i przedstawiciele krajów Europy Zachodniej, np. wśród moich przyjaciół był też jeden Anglik”.
Ta wieloetniczność i multikulturowość uniwersytetu od tamtego czasu tylko zyskała na znaczeniu. Dzisiejsze CEU równie chętnie przyjmuje studentów z Kenii i Nigerii, co z Azerbejdżanu lub Kazachstanu. Różnorodność buduje markę i winduje pozycję w globalnych rankingach edukacji wyższej, ale w walce ze wstającymi z kolan Węgrami mało się przydaje. Bo gdy przychodzi do rozmowy o rzeczywistym znaczeniu uniwersytetu dla edukacyjnego ekosystemu tak Węgier, jak i szerzej – regionu środkowoeuropejskiego – CEU de facto nie ma się czym pochwalić.
Niewielki, szczelny bąbelek
Po pierwsze, jest zbyt mały, a przez to jego oddziaływanie pozostaje skromne – studiuje tu niecałe 1,5 tys. studentów, a kadra to niecałe 400 osób. Co więcej, studenci z regionu stanowią mniejszość. Słowaków studiuje tu 11, Polaków – 22, Czechów – 17. Największa grupa to Węgrzy – 322, ale stanowią oni tylko 20 proc. wszystkich studiujących.
Zaraz potem w zestawieniu mamy aż 103 Amerykanów. CEU jest dla nich zwyczajnie tańszy niż ich krajowe uczelnie. Po prostu – wbrew chwytliwym sloganom – za dobrym (i tanim) wykształceniem podróżują dziś wszyscy i to po całym świecie. Z XIX-wiecznymi peregrynacjami do wiedeńskich uniwersytetów, o których tak gorzko wspomina prof. Kisilowski, nie ma to za wiele wspólnego.
Po drugie – programowo, językowo i finansowo CEU zawsze był eksterytorialny, wyłączony spod węgierskiej administracji edukacyjnej. Funkcjonował tak samo jak amerykańskie uniwersytety w Kairze lub Libanie, a więc bez większego związku z otoczeniem, realizując program amerykański i przyznając dyplomy honorowane w Stanach Zjednoczonych.
I po trzecie wreszcie – CEU to instytucja globalna, która jest namacalnym dowodem triufmu liberalnej myśli gospodarczej i społecznej. A przez to drażniąca dla obrońców narodowej tożsamości, prawicowych populistów i piewców protekcjonizmu. Bo autonomiczna, niezależna i na swój sposób jednak arogancka.
„Gdyby spojrzeć na CEU z perspektywy budapesztańskiego światka akademickiego, to właściwie mamy taki niewielki i dość szczelnie zamknięty bąbelek” – mówi Iga Kender-Jeziorska, doktorantka na ekonomicznym Corvinusie, węgierskim odpowiedniku polskiej Szkoły Głównej Handlowej. „Oczywiście chodziłam na demonstracje w ich obronie, przypinałam sobie znaczek »I stand with CEU«, jak prawie wszyscy moi koledzy z wydziału, ale dla nas to była bardziej kwestia ideowa, z samym uniwersytetem mało kogo coś łączy”.
Taki stan rzeczy wynika z faktu, że CEU bardzo długo o żadne lokalne kontakty, ani nawet o sympatię otoczenia, nie zabiegał. Uniwersytetu nie obchodziła ani niedofinansowana węgierska akademia, ani niskie zarobki naukowców. CEU od nikogo nie zależało i niespecjalnie się z kimkolwiek liczyło.
„Pamiętam, że kiedy zdawałam na studia doktoranckie, składałam aplikacje w kilku miejscach, na CEU też” – wspomina Kender-Jeziorska. „Corvinus mnie chciał, CEU nie, ale najbardziej uderzyło mnie nie to, że odrzucili, co sam tryb tej odmowy. Otóż poza informacją, że nie zostałam przyjęta, nie dowiedziałam się niczego: ani tego, jak oceniono poszczególne składowe mojej aplikacji, ani ile punktów dostałam, ani jak się uplasowałam względem innych zdających. Takie podejście nie jest dzisiaj standardem, a CEU stosuje je wobec wszystkich, bo to samo powtórzyło się, gdy aplikowałam o miejsce w ich letniej szkole. Za pierwszym razem odmówili – nie wiadomo czemu, za drugim – przyjęli, też bez punktacji czy uzasadnienia. Wszystko uznaniowe”.
Pozostaje kwestią otwartą, czy CEU przeniesione do Wiednia stanie się bardziej zaangażowaną, umocowaną w swoim otoczeniu i „empatyczną” uczelnią, czy też na powrót przekształci się w wieżę z kości słoniowej.
Niechciani po raz drugi
Starcie z Fideszem, partią premiera Orbána, to najpoważniejszy, ale bynajmniej nie pierwszy w historii kryzys młodego uniwersytetu. Znaczące przeorganizowanie CEU przeżył jeszcze w pierwszej połowie lat 90., gdy wskutek konfliktu z ówczesnym premierem Václavem Klausem porzucił czeską Pragę.
Trudno powiedzieć, o co dokładnie wtedy poszło. Oficjalnie uniwersytet nie dogadał się z Ministerstwem Edukacji i Szkolnictwa Wyższego, które zobowiązało się wcześniej do zapewnienia szkole budynku. Ale potem rozmyśliło się, zdaniem ówczesnego ministra Petra Piehy prywatnej uczelni bogatego Sorosa nie należało się żadne budżetowe wsparcie. Nieoficjalnie mówiło się o niechęci Václava Klausa do osoby fundatora, skądinąd odwzajemnionej. Premier miał się krzywić na zbyt niski poziom admisji czeskich studentów (14 proc. wszystkich przyjętych) i zdecydowanie zbyt szczodre traktowanie kandydatów z pozostałych demoludów. CEU miało być mniej regionalne, a bardziej czeskie; budować krajowy kapitał społeczny, a nie rozpraszać się na boki.
Gdy w 1993 r. konflikt sięgnął zenitu, zapadła decyzja o przenosinach do Budapesztu, gdzie już rezydowała część uczelni. Ale, jak głoszą korytarzowe pogłoski, Soros, nauczony doświadczeniem, nie przyjął tej decyzji z zachwytem. Jego zdaniem uczelnia nie była całkowicie bezpieczna w żadnym z krajów byłego bloku wschodniego. Jak pokazały późniejsze wypadki – miał sporo racji.
Wbrew temu, co często się powtarza – CEU nie jest pierwszym w powojennej Europie uniwersytetem, który wdał się w ostry konflikt z władzą. Wcześniej w podobne kłopoty wpadł równie prestiżowy Uniwersytet Europejski w Sankt Petersburgu, i to na tyle poważne, że dwukrotnie w swojej niedługiej historii stracił prawo do nauczania. Za pierwszym razem w 2008 r. za sprawą rzekomych naruszeń przepisów BHP, wykrytych tuż po tym, jak uczelnia otrzymała od Komisji Europejskiej duży grant na rzecz rozwoju i wzmocnienia monitoringu wyborczego. Gdy uniwersytet grant zwrócił i zrezygnował z programu, przepisy przeciwpożarowe magicznie przestały być problemem.
Drugi raz był poważniejszy i spowodował dwuletnią przerwę w nauczaniu, od 2016 do połowy 2018 r. Tym razem poszło o liberalny rys programów edukacyjnych, a konkretnie – o gender i LGBT studies, oraz o krytyczne analizy okresu Związku Radzieckiego. A także o to, że szkoła wymieniała w historycznym pałacu, który zajmowała, okna drewniane na plastikowe.
Ostatecznie po dwóch latach uczelnia licencję odzyskała, choć siedzibę straciła. Jej kadra po dziś dzień nie wie, o co tak naprawdę poszło – o to, że komuś nie podobała się obyczajowa linia nauczania, o to, że krytykowało się tu szeroko rozumianą „rosyjskość” czy może o to, że ktoś pilnie potrzebował ich budynku. Na tym tle intrygi Fideszu wokół CEU wyglądają jak majstersztyk dyskretnej manipulacji.
Dnia i godziny nie zna także słynny stambulski Uniwersytet Boğaziçi utworzony pod koniec XIX w. jako pierwsza na świecie uczelnia amerykańska poza granicami kraju. Choć w latach 60. uniwersytet stracił swój eksterytorialny charakter i jest w całości kontrolowany przez władze tureckie, pozostał wyjątkowy. Studiuje się tu po angielsku, a poziom zajęć należy do najwyższych w kraju.
Ale Recep Tayyip Erdoğan nie lubi Boğaziçi i publicznie dzieli się zastrzeżeniami wobec uczelni, którą podejrzewa o związki ze znienawidzonym Abdullahem Gülem, domniemanym inspiratorem nieudanego puczu wojskowego z 2016 r. Nie podoba się też rozsiewanie ideologicznych, prozachodnich miazmatów, nie majacych nic wspólnego z turecką tożsamością. Ale rozpędzić na cztery wiatry 15 tys. rzeszę studentów w sześciu kampusach? To nie to samo, co zmusić do przenosin malutką, pod względem liczb, szkółkę, jaką de facto jest CEU.
Co nie oznacza, że przenosiny CEU do Wiednia będą proste. Potrzeba co najmniej pięciu lat, by płynnie zamknąć interesy węgierskie, wypuścić w świat matrykulowanych studentów, zdecydować, co dalej z niedawno przebudowaną siedzibą i ogromną biblioteką, bodaj najlepszą w tej części Europy. Orbán i Fidesz przy obecnym poparciu społecznym i parlamentarnej arytmetyce mogą te działania utrudnić na wiele sposobów.
Rektor wybitny czy malowany
Póki co jednak sprawy toczą się po staremu. Kolejne ponure wieści z frontu nie zaburzają rytmu zajęć, przeciwnie, wszyscy szybko przestawiają się na sytuację „nowej normalności”.
Tylko rektor uczelni Michael Ignatieff ma więcej roboty, niż mógłby się spodziewać, gdy obejmował posadę w sierpniu 2016 r. CEU miało mu zapewnić spokojną i godną emeryturę, po tym jak ostatecznie zrezygnował z polityki. A był – warto o tym pamiętać – postacią istotną.
W latach 2008–2011 przewodniczył Liberałom, czyli partii, która dziś rządzi Kanadą. Doprowadził ich do największej klęski wyborczej w jej historii – 18 proc. w 2011 r. (dla porównania pod przewodem obecnego premiera Justina Trudeau zdobyli 40 proc.). Mimo tej klęski Ignatieff zachował kolosalne ego, niejednokrotnie obśmiewane przez kanadyjskich obserwatorów politycznych. Chętnie podkreślają oni, że nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby jakaś partia wybrała sobie przywódcę nie ze względu na jego talenty polityczne, tylko dlatego, że jego książka znalazła się na krótkiej liście nominowanych do Nagrody Bookera.
Jego wielbiciele podkreślają, że Ignatieff to wybitny intelektualista, przenikliwy historyk i zdolny pisarz, któremu po prostu nie wyszło w polityce. Złośliwi twierdzą, że zaszczyca kolejne instytucje i organizacje swoim nazwiskiem, niekoniecznie rozumiejąc kontekst i sens, w jakim przyszło mu działać. Jakakolwiek by nie była prawda, jedno jest pewne: Viktor Orbán, ewidentnie cierpiący na kompleks polityka z gorszej części świata, z całą pewnością cudzoziemskich gwiazdorów na swoim podwórku znosił nie będzie.