Miasto, w którym dokładnie pięć lat temu zaczął się zbrojny konflikt na wschodzie Ukrainy, paradoksalnie dopiero podczas wojny obudziło się z letargu i żyje. A nawet tańczy
SŁOWIAŃSK, UKRAINA
Na głównym placu Słowiańska panuje sielski spokój. Grupa nastolatków przed radą miasta jeździ na deskorolkach i wykonuje różne triki. Przygląda się im kilka dziewczyn. Obok postument, na którym kiedyś stał pomnik Lenina – do czasu, gdy obalili go proukraińscy aktywiści. Jakiś mężczyzna za niedużą opłatą daje się przejechać dzieciom na kucyku. Na ławkach mieszkańcy spędzają wolny czas, inni powoli gdzieś spacerują. Ukraińskie flagi leniwie powiewają przed budynkiem rady miejskiej.
W restauracji niedaleko placu spotykam się z Ołeksijem Owczynnykowem, aktywistą i kierownikiem szkoły tańca. Jest wysoki, ma czterdzieści lat, krótką brodę i włosy ma ścięte na zero. Poza codziennymi zajęciami tanecznymi, organizuje w mieście koncerty i festiwale. To wszystko w Słowiańsku, zamieszkałym przez sto dziesięć tysięcy osób, gdzie dokładnie pięć lat temu, 12 kwietnia 2014 r., zaczęła się wojna. Trwa ona do dziś, a jej bilans to 13 tys. zabitych, 30 tys. rannych i półtora miliona uciekinierów, którzy wciąż nie wrócili do domów.
Dla wielu mieszkańców Słowiańska wojna była końcem – postanowili wyjechać z miasta i szukać lepszych perspektyw w innych częściach Ukrainy lub za granicą. W przypadku Owczynnykowa było odwrotnie.
„Myśleli, że nie mają tu nic więcej do roboty. Dla mnie to był czas, by zacząć. Po raz pierwszy w moim życiu zacząłem działać i troszczyć się o naszą społeczność” – wyjaśnia. „To wojna mnie zmieniła. Zrozumiałem, że mam dwie opcje: wyjechać lub coś tu zrobić”.
Nuda
Zaczął chodzić na treningi, gdy miał sześć lat. Zmusiła go do tego matka, która w latach 80. prowadziła w Słowiańsku szkołę tańca Gracja. Tam właśnie trafił mały Owczynnykow. Trenował codziennie, a w weekendy jeździł na zawody. Początkowo nie sprawiało mu to przyjemności. Pokochał taniec dopiero w wieku dwunastu lat.
„Potem już nie mogłem żyć bez niego” – twierdzi.
Jak to w sporcie, celem były dla niego kolejne zawody i kolejne zwycięstwa. Ale kiedy dorósł, zaczął trenować innych i w tym także odnalazł pasję. Pracuje z dziećmi i nastolatkami.
„Czasami myślisz, że staje się to dla ciebie codziennością, ale wtedy zaczynasz ćwiczyć z nimi i widzisz zapał w ich oczach” – mówi. „To jest inspirujące i daje poczucie, że za każdym razem zaczynasz od nowa”.
W 2005 roku zmarła matka. Przejął po niej Grację. Szkoła była na skraju bankructwa, ledwie wiązał koniec z końcem. On postanowił jednak się nie poddawać, zresztą po prawdzie nie miał wyboru. W Słowiańsku nie było zbyt wielu perspektyw – brakowało pracy, ludzie wyjeżdżali. Zazwyczaj do Doniecka, stolicy obwodu, oddalonej raptem o sto kilometrów.
Owczynnykow ma problem z opisaniem tego, jak wyglądało wówczas jego miasto i co się z nim działo.
„Nie było tu nic specjalnego ani interesującego. Wszystko było nudne” – twierdzi.
Jak sobie z tym radził? Myślał o przyszłości, żeby nie ulec zastojowi, brakowi perspektyw i marazmowi. Dalej prowadził zajęcia i szukał sposobów jak przywrócić Gracji jej dawną świetność.
Pusta sala
Wojna spadła na Słowiańsk, podobnie jak na inne miasta Donbasu, niczym grom z jasnego nieba. Choć już wcześniej w regionie było niespokojnie. Pod koniec lutego 2014 roku demonstranci na Majdanie doprowadzili do tego, że ówczesny prezydent Wiktor Janukowycz uciekł z kraju. W tym czasie rozpoczęły się już protesty na Krymie, a w niedługim czasie Rosjanie anektowali półwysep. Prorosyjskie protesty wybuchały też w innych częściach kraju, w szczególności w Donbasie. Demonstranci w Doniecku i Ługańsku szturmowali budynki administracji regionalnej. 13 marca w Doniecku doszło do starć, w rezultacie których został zabity proukraiński aktywista.
Dwa dni później Owczynnykow, wraz z grupą trenerów i wolontariuszy ze Słowiańska, pojechał do Doniecka na zawody taneczne. Byli niespokojni. Ciągle przeglądali telefony, by wiedzieć, co się dzieje. Zawody jednak doprowadzono do końca.
12 kwietnia to w Słowiańsku zaczęło się dziać i szybko te wydarzenia przyćmiły zamieszki w Doniecku i Ługańsku. Tego dnia dwudziestu zamaskowanych i uzbrojonych ludzi zajęło budynek Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, z którego uczynili swoją siedzibę. Następnie ruszyli na komisariat policji i opróżnili jego zbrojownię – dwadzieścia karabinów, czterysta pistoletów i amunicję. Część rozdali demonstrantom zebranym na placu Rewolucji Październikowej, jak wówczas nazywał się plac Jedności. Wokół miasta pojawiły się posterunki, a zamaskowani ludzie przejęli od ukraińskiej armii bojowe wozy. Jak się okazało w ciągu następnych dni, to był oddział pod dowództwem Rosjanina Igora Girkina o pseudonimie „Striełkow”. Słowiańsk stał się startowym punktem, od którego rozkręciła się wojna we wschodniej Ukrainie.
Owczynnykow oglądał to wszystko na własne oczy – z okien mieszkania, które akurat wychodziło na budynek komisariatu policji. Myślał, że to jakiś żart.
„Rozumiałem, że takie rzeczy mogą dziać się w Kijowie, ale żeby w Słowiańsku? Myślałem, że to jacyś szaleni ludzi, którzy wkrótce znikną” – wspomina.
Tego dnia, jak każdego innego, poszedł na zajęcia z tańca. Ale sala była pusta. Nikt z jego uczniów nie przyszedł. Wciąż jednak sądził, że to wszystko nie potrwa długo, że to pewnie jakaś gra oligarchów, którzy szybko się ułożą i sprawa ucichnie. Wiedział przecież, że nie tak wiele osób opowiada się po stronie prorosyjskiej. Większość była bierna.
Jednak wojna
Już następnego dnia po pojawieniu się uzbrojonych ludzi w Słowiańsku, doszło do kolejnych wydarzeń. Merem miasta ogłosił się wówczas 49-letni Wiaczesław Ponomariow, który do wojny handlował mydłem. Chodził w jeansach, czarnej bluzie z kapturem i czapce bejsbolówce tego samego koloru.
Nowe władza szukała wrogów wśród mieszkańców, którzy niechętnie na nią patrzyli. Zaczęły się zniknięcia, areszty i zabójstwa.
Owczynnykow szybko zdał sobie sprawę, że nie może okazywać niezadowolenia z zaistniałej sytuacji. Zmienił język w telefonie z ukraińskiego na rosyjski, nie dyskutował z tymi, z którymi się nie zgadza, ogólnie starał się nie narażać. Proukraińscy mieszkańcy już nie mogli wyjść na ulicę i pokazać, że nie podobają się im nowe porządki.
Jednak Owczynnykow nie potrafił udawać – np. pozdrawiać separatystów na posterunkach jak niektórzy. Udał się na swego rodzaju wewnętrzną emigrację.
– Chcieliśmy pielęgnować w sobie to poczucie, że wszystko będzie dobrze. Dlatego dalej robiliśmy to, czym zajmowaliśmy się wcześniej. Nawet, gdy zaczęły się ostrzały artyleryjskie, to mieliśmy poczucie, że to daleko od nas i wszystko wkrótce się skończy. To było surrealistyczne – mówi.
Prowadził zajęcia z tańca tak długo, jak się to tylko dało. To znaczy do początku maja. Walki w okolicach Słowiańska się nasilały, ludzie opuszczali miasto i coraz mniej dzieci przychodziło na zajęcia. W końcu pocisk moździerzowy trafił w dach budynku, w którym znajdowała się Gracja.
Mniej więcej wtedy doszło do Owczynnykowa, że jest prawdziwa wojna. Uświadomił to sobie ostatecznie, gdy zobaczył, że separatyści zaczęli szykować bunkry z betonu, a ich zburzenie będzie wymagało ciężkiej broni.
„Były dwa wyjścia: miasto zostanie zrujnowane albo oni opuszczą je na własną rękę” – wspomina. „Zdarzył się cud, bo spełnił się drugi scenariusz. Nie mogłem w to uwierzyć”.
Babcia
Wyjechał ze Słowiańska w czerwcu. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza; miasto było otoczone przez ukraińską armię. Pojawiły się problemy z zaopatrzeniem w sklepach i pieniędzmi, a potem z wodą i prądem. Słowiańsk się fortyfikował i zamierał, bo uciekał każdy kto mógł.
Wydawało się, że bitwa między separatystami a ukraińskimi siłami jest nieuchronna.
Dlatego Owczynnykow na początku lipca załatwił znajomego kierowcę, który wywiózł z oblężonego miasta jego 85-letnią babcię. Razem postanowili, że pojadą na Krym, gdzie mieszkała ich rodzina.
Dotarli już w okolice półwyspu, gdy Owczynnykow odebrał telefon od kolegi. Powiedział mu, że separatyści opuścili Słowiańsk. Ich bunkry, posterunki i rada miejska, w której zawsze roiło się od ludzi, nagle opustoszały. Stało się tak dlatego, że na rozkaz Girkina zorganizowana kolumna przedarła się do Doniecka, które miało się stać kluczowym ośrodkiem tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej. Właśnie dlatego Słowiańsk uchował się w niemal nienaruszonym stanie, ale kilka wsi na południe od niego – na trasie przemarszu oddziału Girkina – było doszczętnie zrujnowanych.
Owczynnykow chciał od razu wracać do domu, ale babcia, która od trzydziestu lat nie wyjeżdżała poza Słowiańsk, uparła się, żeby skorzystać z okazji i odwiedzić rodzinę na Krymie. Dopiero kilka dni później wrócili do Słowiańska. W mieście, już pod kontrolą ukraińską, trudno było o jedzenie i wodę, ale sytuacja szybko się poprawiała.
Zmiana
Owczynnykow postanowił, że trzeba działać. Był pełen energii – podobnie jak wielu ludzi, którzy wrócili do Słowiańska. Paradoksalnie, podczas wojny szkoła zaczęła się rozwijać dużo szybciej niż przed wojną. Spowodował to między innymi fakt, że wiele instytucji i ludzi przeniosło się do miasta z Doniecka, który do dzisiaj jest kontrolowany przez separatystów. Gracja jest największą szkołą tańca w regionie i jedną z największych w kraju. W samym Słowiańsku są trzy sale, a pozostałe w innych miastach obwodu. Pracuje tam trzydziestu nauczycieli, którzy uczą przeróżnych stylów tańca. Łącznie na zajęcia przychodzi około tysiąca osób. Tańczą dzieci i młodzież, bo starsi wciąż nie biorą tego na poważnie.
Zajęcia z tańca towarzyskiego prowadzone osobiście przez Owczynnykowa odbywają się sześć razy w tygodniu i trwają trzy godziny. Przychodzi na nie dwudziestu uczniów. Odbywają się w jednej z sal, na której na wzniesieniu ustawiono litery z napisem DANCE. Kursanci przed lustrem praktykują kolejne ruchy. Owczynnykow przygląda się im i koryguje błędy. Nie szczędzi komentarzy, jeśli coś nie wychodzi.
„Możesz zmieniać dzieci i ich uczucia. Uczę nie tylko jak tańczyć, ale też jak żyć, komunikować się i rywalizować” – mówi.
Jego podopieczni znowu jeżdżą na liczne zawody.
Rozwój Gracji to tylko jedna z rzeczy, która podczas wojny wydarzyła się w życiu Owczynnykowa. Postanowił mianowicie zmienić Słowiańsk organizując w mieście festiwale. Jeden z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy, a drugi Dnia Miasta. Chociaż nie miał w tym ani doświadczenia, ani pieniędzy. Na pierwszy festiwal mieli budżet w wysokości raptem dwustu dolarów, ale dzięki pomocy innych udało się wszystko zorganizować – koncerty, pokazy i warsztaty.
To właśnie ta chęć do działania jest największą zmianą, którą dostrzega Owczynnykow. Wcześniej w Słowiańsku ludzie byli bierni, jednak – jak twierdzi – wojna pokazała im, do czego bierność prowadzi. W mieście zaczęło wrzeć.
Gdy Owczynnykow przygotowywał pierwszy festiwal, drążyło go wiele wątpliwości.
„Pytałem sam siebie, czy możemy tańczyć, gdy ci wszyscy ludzie walczą i giną. Czułem się jakby to był taniec na ich kościach. Ale dla dzieci i ludzi tutaj jest to zwykła rzecz, a życie toczy się dalej. To nie jest już więcej Mars, tu można żyć” – mówi Owczynnykow.
12 kwietnia organizuje festiwal salsy. Wyjaśnia, że data jest przypadkowa. Nie widzi powodów, by wspominać to, co wydarzyło się pięć lat temu. Chce iść naprzód.