Mówi się, że zło można wybaczyć, ale nie zapomnieć. Ale co z osobami, które zła dokonały? Pamięć o nich nie jest darmową reklamą, ale i amnezja nie jest dobrym rozwiązaniem
„Od nas nic już nie dostanie” – obiecała premier Nowej Zelandii. Zamachowiec z Christchurch, tej pięknej wyspie kojarzonej na ogół z pejzażami z filmowej trylogii „Władca pierścieni”, odebrał nie tylko życie 50 mieszkańcom, lecz także niewinność. I Jacinda Ardern zadeklarowała, że na tym koniec. To, czego polityk mu odmawia, to rozgłos. Pani Ardern w przemówieniu w parlamencie poprzysięgła nigdy nie wymieniać nazwiska zbrodniarza.
Nie jest pierwszą, która chce pogrzebać personalia terrorysty i ma ku temu dobre powody. To w końcu oczywiste, że sprawcom zależy na rozgłosie. Im większa skala okrucieństwa, tym większa na to szansa. Media, a za nimi reszta społeczeństwa, takim jak zamachowiec z Christchurch dają się wodzić za nos i tańczą, jak im zagra. Tkwi to chyba w naszej naturze, bo mijają tysiąclecia, a my wciąż nie jesteśmy w stanie ignorować żądnych sławy współczesnych herostratesów.
Ten oryginalny zapisał się w historii podpaleniem Artemizjonu w Efezie – jednego z siedmiu cudów świata. Minęło prawie 2,5 tys. lat, a Grek wciąż cieszy się sławą pierwszego w historii terrorysty.
Śmieszny jak zbrodniarz
Jeden z jego współczesnych naśladowców, Norweg, którego zamach w 2011 r. kosztował życie 77 osób, także nie może narzekać na brak rozgłosu. Wystarczającym dowodem jest już sam fakt, że nie trzeba przywoływać jego nazwiska, a i tak wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Nawiasem mówiąc, przed dwoma laty zmienił je, co trudno odczytywać inaczej niż jako kolejną próbę zwrócenia na siebie uwagi.
To bardzo ciekawy przypadek. Norwegia wielokrotnie była krytykowana za postawę wobec tej niesławnej osoby. Nieprzychylne komentarze wzbudzały uprzejme przywitanie go przez sędziego podczas procesu, komfortowe warunki, w jakich odsiaduje wyrok, a nawet sam wyrok. Zwolennicy prawa karnego jako formy zemsty społeczeństwa na przestępcy nie mogli zaakceptować, że tak okrutnego zbrodniarza traktuje się jak zwykłego człowieka.
Nie rozumieli, że dla podsądnego już to było karą. On nie chciał być traktowany jak zwykły człowiek. Skala dokonanej zbrodni miała mu zagwarantować, że zostanie wyjęty spod prawa, ukarany w sposób pokazowy, co uczyni go nieśmiertelnym. Zamiast tego stał się pośmiewiskiem, pieniaczem kojarzonym ze skargami na przestarzałą konsolę do gier w więzieniu.
I patrząc z tej perspektywy, w jakimś sensie przegrał z Norwegią walkę o pamięć. Być może okrycie nazwiska zbrodniarza całkiem inną sławą niż tą, której oczekiwał, jest dobrym rozwiązaniem? Dlatego warto z wyrozumiałością patrzeć na przykład na satyryków, którzy za przedmiot żartów biorą zamachy terrorystyczne. Na przykład amerykański program komediowy Saturday Night Live na warsztat brał kiedyś tak niechlubne postacie, jak dawny przywódca Al-Kaidy czy pewien matematyk, znany jednak nie z przeprowadzania skomplikowanych dowodów, ale z zamachów bombowych dokonywanych w USA od końca lat 70. przez blisko 20 lat.
Takie zabiegi wiążą się jednak z określonym ryzykiem – uczynienia ze zbrodniarza nie klauna, a ikony popkultury. Ta granica został przekroczona na przykład w przypadku znanego argentyńskiego komunisty i uczestnika rewolucji na Kubie czy przywódcy religijnego kultu odpowiedzialnego za morderstwa dokonane w willi Romana Polańskiego. Ów został unieśmiertelniony m.in. za sprawą znanego muzyka heavymetalowego, który przyjął nazwisko zbrodniarza za swój sceniczny pseudonim.
Bez rozgłosu
By uniknąć tak rozumianego „uznania” dla karygodnych czynów, warto stosować się do określonych reguł, które są w pewnym sensie rozwinięciem zasady ogłoszonej przez premier Nowej Zelandii. W pewnym sensie, bo katalog ten powstał znacznie wcześniej – w ramach kampanii społecznej No Notoriety (ang. „Bez rozgłosu”), zapoczątkowanej w 2012 r. przez Caren i Toma Tevesów. Stało się to po tym, jak ich syn Alex zginął w strzelaninie w kinie w mieście Aurora w stanie Kolorado. Alex stał się jedną z anonimowych ofiar mężczyzny, który w przeciwieństwie do niego i 11 pozostałych zabitych zyskał niemałą sławę.
Kampania No Notoriety uważa taki stan rzeczy za nienormalny. Zaleca, by w relacjach z podobnych zdarzeń skupiać się raczej na ofiarach, a nie na zamachowcu, podawać jak najmniej detali dotyczących jego życia, personaliów. Nazwisko powtarzać jak najrzadziej, nie publikować ani zdjęć (chyba że chodzi o osobę poszukiwaną), ani manifestów. I przede wszystkim, by każdy dziennikarz uświadomił sobie, że sława, którą daje przestępcy, może stać się motywem dla jego naśladowców.
Czy tak szlachetne intencje są w ogóle możliwe do zrealizowania, biorąc pod uwagę swobodę w dostępie do informacji w erze internetu? Ważnym sprawdzianem będzie sprawa zabójcy z Christchurch, a dokładniej – sprawa jego manifestu. Rząd zdelegalizował jego posiadanie i rozpowszechnianie, a serwisy społecznościowe starają się walczyć z jego udostępnieniem.
Pojawiają się wprawdzie argumenty, że jest to atak na wolność słowa, że społeczeństwo ma prawo dowiedzieć się, jakie były motywy działania przestępcy. Bo przecież nie każdy zamierza go naśladować, a zapoznanie się z jego historią może mieć walor wychowawczy. Publikacja wizerunku i ujawnienie personaliów uważane jest często za formę kary i napiętnowania. Społeczeństwo chce wiedzieć, kogo nienawidzić i obarczać odpowiedzialnością za cierpienia.
Nie można mieć wątpliwości, kto jest twarzą zbrodni. Bez identyfikacji mordercy zapomniane mogą zostać także jego ofiary. Zapomniane może zostać również zło, jakie wyrządził. Dlatego są osoby, które w pewnym sensie, na przekór zasadom No Notoriety, dążą do wymienienia z imienia i nazwiska sprawców ciężkich przestępstw.
Ocalić od zapomnienia
Profesor Aleksander Lasik, socjolog i historyk z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, poświęcił dużą część kariery naukowej, ujawniając personalia członków załóg obozów koncentracyjnych i obozów zagłady. Najbardziej znana jest opracowana przez niego lista załogi Auschwitz złożona z tysięcy pozycji i opatrzona zdjęciami. W rozmowie z Holistic News przyznał, że gdy rozpoczynał pracę nad projektem w latach 80., sądził, że dzięki tak szczegółowej analizie uda się sporządzić na przykład profil socjologiczny obsługi obozów.
Ale w toku badań pojawiła się też nieco odmienna perspektywa, związana z tym, że dostępna literatura (nawiasem mówiąc zgodnie z katalogiem zasad No Notoriety) skupiała się na osobowościach ofiar.
„Tak, więźniowie walczyli o przeżycie, byli świadkami zbrodni, Holokaustu, ale nie było odpowiedzi na jedno ważne pytanie – kto był za to odpowiedzialny? Zbrodnie należało po prostu nazwać po imieniu, bo to przecież ludzie ludziom zgotowali ten los. Najlepiej było zrobić to przez pokazanie sylwetek esesmanów, którzy służyli w załodze obozowej” – przekonuje Lasik. Profesor zwraca też uwagę, że jest to forma oddania sprawiedliwości więźniom, którzy nie wiedzieli, kim są oprawcy, z nielicznymi najbardziej głośnymi wyjątkami. Oprawcy ci nie zostali nawet w większości wypadków osądzeni, więc była to jedyna forma napiętnowania, jaka ich dotknęła.
Pokazanie twarzy nawet najmniejszych trybów machiny zagłady, pokazuje, że nie jest ona wcale machiną, jak to się zwykle abstrakcyjnie określa, ale organizacją złożoną z ludzi. Ale to perspektywa historyczna. Dlatego dla profesora Lasika nagłaśnianie personaliów współczesnych zbrodniarzy też jest sprawą kontrowersyjną. Jest bowiem różnica między jego pracą, a pracą dziennikarzy relacjonujących tragiczne zdarzenia bieżące.
„Musi minąć pewien czas” – podkreśla naukowiec i przywołuje przykład Państwa Islamskiego i działających w jego imieniu terrorystów, których sława pozwalała na rekrutowanie nowych członków. Zdaniem historyka tak dogłębne badanie osobowości zbrodniarzy, jaką nieraz oferują media (a celuje w tym prasa brukowa wyciągająca najdrobniejsze szczegóły z życiorysów), powinno jednak pozostać domeną jego kolegów po fachu.
Póki osobowość żądnego sławy przestępcy budzi niezdrowe emocje i póki czas mierzony w najlepszym razie w dziesięcioleciach owych emocji nie wystudzi, warto stosować znaną w starożytności karę damnatio memoriae, czyli usunięcie z pamięci. Ale na pewno nie na zawsze.