Bogactwo językowe świata się kurczy. Ciągle jest ich jeszcze kilka tysięcy, ale pod koniec XXI wieku kilkaset języków przestanie istnieć. Czy to powód do zmartwień?
W rozpoczynającym się jesienią kolejnym roku akademickim na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie zabraknie pierwszorocznych studentów filologii niderlandzkiej. Uczelnia likwiduje kierunek, bo z braku chętnych nie opłaca się go utrzymywać. Wprawdzie inne tamtejsze uczelnie jeszcze nie zdecydowały się na taki krok, ale przyszłość specjalistów od zawiłości języka Holendrów jest niejasna. Jak podaje serwis NL Times, co roku studia w całym kraju na filologii języka ojczystego rozpoczyna zaledwie 200 osób.
Oczywiście, taka sytuacja nie oznacza jeszcze, że Holendrzy nie chcą już posługiwać się swoim językiem, ale z pewnością pokazuje pewną tendencję. Czy kiedyś wszyscy będziemy mówić jednym językiem?
Monopol czy oligopol?
Na przykład po angielsku. Nie jest to wprawdzie najpopularniejszy język świata (angielski zna prawie miliard ludzi, ale wyprzedza go mandaryński), ale jest to najpopularniejszy drugi język, który dosłownie zdominował popkulturę, naukę, świat internetu i technologię (języki programowania wykorzystują z reguły anglojęzyczne komendy).
Nic dziwnego, że języki narodowe są przesiąknięte zapożyczeniami. Czasem można odnieść wrażenie, że polszczyzna staje się polsko-angielskim amalgamatem (podobnie jest w innych krajach), jeśli chodzi na przykład o język profesjonalny, pogardliwie nazywany korpomową. Ale wynika to z tego, że języki narodowe nie nadążają z opisem rzeczywistości. Ów język to nie tylko calle na ASAP-ie i tym podobne dziwadła, dla których spokojnie można znaleźć polskie odpowiedniki, ale np. narzędzia (materialne i niematerialne) wykorzystywane w pracy, które często są nieprzetłumaczalne.
Globalizacja zabija języki także dlatego, że wszyscy zaczynamy myśleć podobnie. Nasza mowa wciąż kryje niuanse odzwierciedlające historyczny charakter i emocje – na przykład stosunek do osób z zewnątrz: w polskim słowie „gość” i angielskim „hostile” („wrogi”), posiadających ten sam źródłosłów, a nacechowanie jest całkiem odmienne.
Te różnice się zacierają. Coraz więcej jest obywateli świata, których łączy podobny, uniwersalny system wartości. Tak jak XIX w. i wykształcenie pojęcia narodu spowodowało, że zmalało znaczenie języków regionalnych i lokalnych, tak kultura ponadnarodowa usuwa w cień języki narodowe. We wspomnianej na początku Holandii angielskim włada 90 proc. społeczeństwa, tak więc niderlandzki może czuć się zagrożony.
Ale angielski nie musi być zwycięzcą wyścigu do zburzenia wieży Babel. Równie dobrze może to być mandaryński, arabski czy hiszpański. Albo mogą tego dokonać „w zespole”, dzieląc świat pomiędzy siebie.
Muzeum językowe
Opisane powyżej procesy nieuchronnie prowadzą do zmniejszenia się puli języków. Według najbardziej pesymistycznych szacunków sprzed kilku lat pod koniec stulecia mogłoby ich zostać jedna dziesiąta obecnego stanu. Dziś te wyliczenia uważa się za przesadzone, m.in. w związku z działaniami mającymi na celu ochronę zagrożonych języków.
Na co dzień takimi projektami rewitalizacyjnymi zajmuje się dr hab. Justyna Olko, historyk i etnolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Język to nie tylko metoda komunikacji, lecz także wytwór kultury. Jako taki wart jest zachowania dla potomnych. Problem w tym, że nie da się go zamknąć w skansenie czy w muzealnej gablocie. By język istniał, musi pozostać żywy.
Jak podkreśla Justyna Olko, w Polsce przedwojennej mówiono 40 różnymi językami i odmianami językowymi. „Dziś z tego zostało 17 i nie mówimy tu o językach imigrantów, ale o językach rdzennych. Prawie wszystkie są zagrożone w większym lub mniejszym stopniu” – zaznacza.
Ratowanie języka jest procesem trudnym i wymagającym dużo dobrej woli. Ważna jest tu przede wszystkim edukacja społeczeństw o płynących z tego korzyściach. Ale potrzebne są też bardzo konkretne działania, zależne oczywiście od środowiska, w którym język funkcjonuje. Kluczowa jest tu rola aktywistów, którzy stają się motorem napędowym dla całej społeczności.
W Wilamowicach, niewielkim mieście na południu Polski, gdzie jeszcze garstka ludzi posługuje się unikalnym językiem wilamowskim, wiele takich rozwiązań udało się wprowadzić. Justyna Olko jest zaangażowana w ten projekt rewitalizacyjny i – jak mówi – dzięki niemu udało się na przykład wprowadzić zajęcia z wilamowskiego do szkoły jako dodatkowy przedmiot, powstała tam także amatorska grupa teatralna nim się posługująca.
Język musi być także widoczny w przestrzeni – na tablicach informacyjnych, w ulotkach, folderach. A więc nie może być jedynie językiem mówionym. Dlatego jeśli język nie ma współczesnej tradycji piśmienniczej (np. niektóre rdzenne języki Ameryki), to elementem ratowania będzie spisanie go.
„To najważniejsze, bo młodzi ludzie muszą się komunikować np. w mediach społecznościowych. Często użytkownicy uważają, że coś nie jest językiem, póki nie zostanie spisane, a przed tym jest ledwie dialektem, a to pojęcie wartościujące negatywnie. Ważne jest, by pisać, bo dzięki temu można też wydawać książki. I takie książki nie powinny być dwujęzyczne, bo wtedy język mniejszościowy jest tylko dekoracją” – przekonuje dr hab. Olko.
W ratowaniu języków ważne są też aspekty instytucjonalne – uznanie języka przez państwo, wsparcie szkolnictwa. Ale nie przez nauczanie takiego języka jak obcego. Chodzi o naukę w tym języku także innych przedmiotów. Niebagatelne znaczenie ma też wsparcie prestiżem ważnych instytucji, np. uczelni, które angażują się w programy rewitalizacyjne.
W całym tym trudzie chodzi nie tylko o ideę stworzenia z języka cennego eksponatu. Po pierwsze, jest to działanie poprawiające jakość życia osób wychowanych w określonej kulturze.
„Dla dobrostanu ludzi – użytkowników języka – możliwość pielęgnowania swojej tożsamości, tego, co wynieśli z domu, związku z miejscem, rodziną, historią danej grupy, która jest przekazywana w danym języku. Wszystkie emocje, które są związane z językiem i sposobem ich kodowania w nim, to absolutnie kluczowa sprawa. Zwiększa poczucie wartości, zdolność funkcjonowania w społeczeństwie, a nawet funkcjonowania w pracy” – podkreśla etnolog.
„Badania wskazują, że osoby, które nie muszą tłumić swojej tożsamości i mogą swobodnie używać języka, znacznie lepiej radzą sobie w życiu. Z kolei te, które musiały przejść na język dominujący danego społeczeństwa i doznały różnych form dyskryminacji, funkcjonują gorzej – zarówno jako jednostki, jak i w grupie” – dodaje.
Rachunek zysków i strat
Ograniczenia funkcjonalne osób wyrzekających się, czy to dobrowolnie, czy mniej lub bardziej przymusowo, swojego rdzennego języka, powodują, że ratowaniem go powinniśmy być zainteresowani wszyscy. Prozaicznie rzecz ujmując, człowiek pozbawiony własnej kultury – jak twierdzi Justyna Olko – jest gorszym pracownikiem, a więc cierpią pracodawcy, a także ekonomia.
„Badania przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych na mniejszościach etnicznych pokazują jasny związek między dyskryminacją na tle etnicznym i językowym, a gorszym funkcjonowaniem w pracy, gorszą kreatywnością i wydajnością. Z drugiej strony, są badania, które wskazują, że znakomitą większość wynalazków, rzeczy, które napędzały ekonomię i rozwój Stanów Zjednoczonych, można było przypisać imigrantom, dzięki napływowi bardzo różnorodnych narzędzi do poznawania świata” ” – zauważa badaczka.
Olko dodaje, że wskazują na to także jej własne doświadczenia zawodowe: zespoły naukowe, które są wielokulturowe, wielojęzyczne, mają znacznie większą kreatywność, dużo więcej pomysłów.
„Społeczeństwo powinno przestać traktować języki inne niż dominujący jako zagrożenie dla spójności czy potencjalne źródło konfliktów, a raczej widzieć w nich swój potencjał, który świadczy o zdolnościach danej grupy. Społeczności, które mogą swobodnie rozwijać swoją kulturę i język, znacznie lepiej integrują się z szerszym społeczeństwem, bo interakcje są znacznie bardziej pozytywne” – podkreśla.
Justyna Olko wymienia też inne korzyści poparte wynikami badań – lepszy rozwój dwujęzycznych dzieci, które nie tylko świetnie radzą sobie z wielozadaniowością, lecz także – statystycznie – mają większe zdolności do rozwiązywania konfliktów. Z kolei u osób starszych wielojęzyczność spowalnia demencję i rozwój choroby Alzheimera.
Pozwala to sądzić, że przyszłość będzie raczej dwujęzyczna, a więc o ile wszyscy będziemy w stanie się ze sobą dogadać, to myśleć będziemy w językach o mniejszym niż globalny zasięgu. Szczególnie, że – jak podkreśla dr hab. Olko – wielojęzyczność jest dla człowieka stanem naturalnym, a idea „Jeden naród, jeden język” – cywilizacyjnym efektem ubocznym ideologii z XIX w.
I tak naprawdę owa dwujęzyczność daje nawet większą szansę na zaistnienie języka uniwersalnego, ale właśnie jako drugiego języka komunikacji międzynarodowej. Im większe byłoby bowiem jego znaczenie jako języka dominującego, języka myśli i życia wewnętrznego, tym większa podatność na powstawanie lokalnych odmian związanych z twórczą naturą człowieka. Tak jak powstały języki pidżynowe w krajach skolonizowanych przez państwa europejskie.
A wówczas, tak jak przed tysiącleciami zaczął się zmieniać prajęzyk, kiedy społeczności naszych przodków rozchodziły się w poszukiwaniu lepszych siedlisk, tak i jakaś współczesna lingua franca stałaby się rusztowaniem podtrzymującym chwiejącą się wieżę Babel.