Dyktator to kłopot nie tylko wtedy, gdy sprawuje rządy, lecz także kiedy władzę traci. Decyzja o jego dalszych losach stanowi poważny problem etyczny, bo sprawiedliwy sąd nie musi być najlepszym rozwiązaniem
Dotychczasowy prezydent Wenezueli Nicolás Maduro jeszcze się trzyma, chociaż jego konkurent do objęcia władzy, lider opozycji Juan Guaidó jest uznawany za prawowitego szefa państwa przez coraz większą liczbę państw (m.in. przez Polskę).
Rządy Maduro ostatnimi czasy doprowadziły Wenezuelę na skraj upadku. Ponad 2 mln osób wyemigrowało, ok. 300 osób w ciągu kilku lat straciło życie podczas brutalnie tłumionych antyrządowych protestów. Władza straciła legitymizację, kiedy Maduro w obawie o utratę pełni władzy zaczął nagminnie łamać konstytucję. Przeciwny mu parlament rozwiązał, ogłosił stan wyjątkowy i chciał wprowadzenia nowej konstytucji. Kolejne wybory były bojkotowane przez opozycję, bo prezydent nimi manipulował.
W ubiegłym roku w mających niewiele wspólnego z demokracją warunkach przeprowadzone zostały wybory prezydenckie. Maduro ogłosił się ich zwycięzcą. Na początku tego roku został zaprzysiężony, choć wiele krajów nie uznało go za głowę państwa. Wkrótce Juan Guaidó wezwał armię do wypowiedzenia posłuszeństwa i ogłosił się prawowitym prezydentem.
Trudno przewidzieć, jak dalej rozwinie się sytuacja, ale jeśli wygra opozycja, Wenezuela stanie przed trudną decyzją – co zrobić z przywódcą, który był już na dobrej drodze do stania się dyktatorem pełną gębą. W jej podjęciu może pomóc całe spektrum historycznych przykładów.
„Żeby to zobrazować, musielibyśmy narysować taki odcinek, którego jednym końcem byłaby świadoma i jak najszybsza egzekucja dyktatora – jak bolszewicy rozstrzeliwujący cara. Drugi koniec to spokojne wakacje. Takim zapomnianym przełomem w Związku Radzieckim było obalenie Chruszczowa w 1964 r., który potem wiódł sobie spokojne życie emeryta, co w kontekście historii tego kraju było pewnego rodzaju ewenementem. Mamy te dwa punkty graniczne i wszystkie sytuacje historyczne wpiszemy gdzieś w obrębie tego odcinka” – tłumaczy prof. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Właściwie wszystkie punkty z tego spektrum mają swoje plusy i minusy oraz historyczne przykłady, że to, co sprawdziło się w jednym kraju albo w jednym momencie historii, w innych warunkach może przynieść opłakane skutki.
Potrzeba zemsty
Upadek reżimu odsłania z całą mocą negatywne emocje, jakie gromadziły się w społeczeństwie przez lata. A to może doprowadzić do spektakularnej i brutalnej rozprawy z ustępującym władcą.
„Czasem istnieje społeczna potrzeba zemsty, paradoksalnie czasem ta zemsta może skanalizować radykalne nastroje, bez opanowania których trudno jest rządzić komukolwiek” – przekonuje Rafał Chwedoruk.
Jego zdaniem przykładem takiej właśnie kanalizacji nastrojów mogą być powojenne Włochy. Ciężar odpowiedzialności za dalsze losy Mussoliniego nowym przywódcom zdjęli z barków partyzanci, którzy rozstrzelali go wiosną 1945 r.
„Z jednej strony Włochy stały się krajem rządzonym przez mafię, chadecję, kościół i CIA, by nie dopuścić Komunistycznej Partii Włoch do rządów. Z drugiej jednak strony był to złoty okres włoskiej gospodarki. Ta demokracja, chociaż miała pewne elementy fasadowości, to jednak jakoś funkcjonowała” – przekonuje politolog.
Z drugiej jednak strony można mnożyć przykłady, kiedy egzekucja niewiele dała. W Rumunii po spektakularnej rozprawie z Nicolae Ceaușescu po komunistach władzę przejęli „postkomuniści”. Irak po schwytaniu i powieszeniu Saddama Husajna też wcale nie wyszedł na prostą.
Sprawiedliwość można także wymierzyć zgodnie z regułami prawa. Po procesie dyktator trafia do więzienia. Ale czy to gwarantuje, że przestanie szkodzić krajowi? Niesławny przywódca Peru Alberto Fujimori trafił wprawdzie za kraty, ale jego stronnicy nie przestali wywierać wpływu na krajową politykę. A kiedy doszli do władzy, Fujimori został ułaskawiony.
Faktem jest jednak, że przynajmniej poniósł jakieś konsekwencje, w przeciwieństwie do wielu despotów, dla których upadek zakończył się miękkim lądowaniem. Choć często sprawiedliwości nie stało się zadość, a osąd nad zbrodniarzami nierzadko pozostawiono historii, paradoksalnie najprawdopodobniej nie musiało to być złe rozwiązanie.
Złoty spadochron
Historia zna wiele przypadków, kiedy dyktatorom udawało się u schyłku swojego władztwa bezpiecznie opuścić terytorium kraju i znaleźć przyczółek w nieco bardziej przyjemnym miejscu. Krajem, który pod tym względem słynie z gościnności jest chociażby Arabia Saudyjska. Bezpieczne schronienie znalazł tam niegdyś jeden z najbardziej brutalnych afrykańskich satrapów – Idi Amin, który rządził w Ugandzie do 1979 r. Całkiem niedawno po utracie stanowisk w wyniku wydarzeń Arabskiej Wiosny rozgościli się tam Ali Abd Allah Salih – obalony prezydent Jemenu (zmarł w grudniu 2017 r.) i Tunezji – Zajn al-Abidin ibn Ali (zmarł w styczniu 2011 r.).
Francja latami gościła Jeana-Claude’a Duvaliera, którego w 1986 r. pogonili Haitańczycy. Co prawda rząd w Paryżu średnio przejmował się życiem prywatnym Duvaliera, który po rozwodzie stracił znaczną część majątku i żył raczej skromnie. Inaczej niż Ferdinand Marcos – były prezydent Filipin, który po ustąpieniu żył wygodnie na Hawajach.
Ciekawym pod tym względem miejscem jest Barwicha niedaleko Moskwy – miejscowość uzdrowiskowa, w której żyją miliarderzy, ale także Askar Akajew – „ofiara” rewolucji tulipanów w Kirgistanie i Asłan Abaszydze – niegdysiejszy przywódca separatystycznej wobec Gruzji republiki Adżarii, oraz członkowie rodziny dawnego prezydenta Serbii Slobodana Miloševicia. Sam Milošević musiał jednak stanąć przed obliczem sprawiedliwości – był sądzony przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze za wywołanie wojny w Kosowie. Zmarł przed końcem procesu.
Działalność MTK musi budzić lęk wielu światowych przywódców, którym z demokracją i prawami człowieka na bakier. Od kiedy zaczął funkcjonować, liczba dyktatorów, którzy kraj opuszczają na złotym spadochronie, zaczęła się zmniejszać. Coraz trudniej o immunitet, dlatego za spektakularny należy uznać dokument sformułowany przez instytucje zaangażowane w rozwiązanie kryzysu politycznego wiosną 2017 r. w Gambii. Ustępujący wówczas pod międzynarodowym naciskiem prezydent Yahya Jammeh uzyskał zapewnienie między innymi Unii Afrykańskiej i ONZ, że on i jego współpracownicy dostaną pozwolenie na opuszczenie kraju i nie będą ścigani, zabiorą ze sobą majątki i zachowają prawo do powrotu. Jammeh nie miał wówczas szans na utrzymanie władzy. Przegrał wybory prezydenckie, choć ich rezultatu nie chciał uznać. Uznawały go za to wojska państw sąsiednich, które gotowe do interwencji stały na granicy. W jaki sposób skompromitowanemu politykowi udało się uniknąć sprawiedliwości, której ramię zapewne sięgnęłoby po niego po zmianie władzy?
Zwrotnica
W wyjaśnieniu tej kwestii może pomóc popularny filozoficzny paradoks, nazywany dylematem wagonika. Jego najprostsza wersja brzmi:
Wagonik kolejki wyrwał się spod kontroli i pędzi w dół po torach. Na jego drodze znajduje się pięciu ludzi przywiązanych do torów przez szalonego filozofa. Ale możesz przestawić zwrotnicę i w ten sposób skierować wagonik na drugi tor, do którego przywiązany jest jeden człowiek. Co powinieneś zrobić?
Gwarancja nietykalności wobec dyktatora może pomóc zapobiec rozlewowi krwi. Przywódca przyparty do muru musi czuć, że ma drogę ucieczki, inaczej będzie walczył niczym ranne zwierzę – zadając ciosy na oślep, by tylko zranić przeciwnika.
Zastosowanie dylematu w tym przypadku oznacza więc – czy poświęcamy ludzkie istnienia, czy poczucie sprawiedliwości? Czy którąś z tych kwestii można uznać za bardziej wartościową?
Jak zwykle w przypadku filozoficznych dylematów właściwa odpowiedź nie istnieje. Ciekawe, że w rozważaniach teoretycznych pojawiają się koncepcje stworzenia „domu spokojnej starości” dyktatorów. W jakimś pięknym, spokojnym, względnie odciętym od świata miejscu, gdzie obaleni zbrodniarze szczęśliwie dożywaliby końca swoich dni. Nie tylko samym ofiarom zbrodni i ich bliskim na samą myśl z pewnością nóż otwiera się w kieszeni. Ale czy nie lepiej zapłacić taką cenę niż ponieść koszt sprawiedliwości mierzony litrami niewinnej krwi?
Amerykański prawnik Eugene R. Fidell, wykładowca Uniwersytetu Yale, przed kilkoma laty w eseju przeprowadził nawet pewien eksperyment myślowy dotyczący takiego formalnego sanatorium dla dyktatorów.
Fidell zastanawiał się na przykład, jakie warunki musieliby spełnić, by zakwalifikować się do luksusowej emerytury. Czy prawo do uniknięcia kary mieliby nawet ci najbardziej okrutni, jak Hitler i Stalin? Czy należałoby wziąć pod uwagę to, jak prawdopodobne byłoby usunięcie ich innymi sposobami itp. Naukowiec zwrócił uwagę, że prowadzeniem takiego przybytku mogłaby zajmować się ONZ, ale należałoby ustalić, czy pensjonariusze mogliby się zeń wypisać.
Fidell ostatecznie przyznał, że sam nie jest zwolennikiem swojego pomysłu. W eseju opublikowanym w 2013 r. argumentował między innymi, że wydarzenia, takie jak Arabska Wiosna, pokazują, że świat ma coraz mniejszą tolerancję dla dyktatur w ogóle.
Dziś widać, że skutki Arabskiej Wiosny wcale nie spowodowały stałej demokratyzacji Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Istotna część społeczeństwa Europy skłania się ku politykom proponującym „demokrację nieliberalną”, czyli rządy silnej ręki owinięte w ładne opakowanie. Chiny po okresie odprężenia stają się krajem elektronicznego totalitaryzmu sterowanego na stałe przez Xi Jinpinga. Nic nie wskazuje na to, by dyktatury miały odejść w zapomnienie.
Mohammed al-Qahtani, saudyjski działacz na rzecz praw człowieka, który krytycznie odnosi się do gościnności swojego kraju wobec tyranów, mówił przed kilkoma laty dla magazynu „Foreign Policy”: „Ta tradycja reżimu, by sprowadzać do towarzystwa obalonych dyktatorów jest czynieniem z tego kraju śmietnika”. Ale kiedy ktoś podejmie decyzję, że wagonik z dylematu ma zabić sprawiedliwość, świat niestety potrzebuje śmietnika. Inaczej trudno w nim zaprowadzić porządek.
Globalizacja wrogiem dyktatorów
Niemniej w dzisiejszych czasach tym najbrutalniejszym dyktatorom trudniej jest szukać wyjścia awaryjnego, bo depcze im po piętach wspomniany Międzynarodowy Trybunał Karny. Tak było chociażby w przypadku Muammara Kaddafiego, którego nawet próbowano skłonić do oddania władzy i wyjazdu do bezpiecznego kraju – czynił to m.in. Tony Blair. Kaddafi jednak ryzykowałby, że zostanie w końcu wydany MTK. Nie wiadomo, jak wyglądałaby dziś sytuacja w Syrii, gdyby w pewnym momencie Baszszar al-Asad podjął decyzję o emigracji, ale on także – jeśli wyjedzie z kraju – może być osądzony za zbrodnie wojenne.
I choć Trybunał ma teoretycznie ograniczone kompetencje (stroną umowy o jego powołaniu nie są ani Rosja, ani Chiny, ani Stany Zjednoczone), to sukcesywnie je rozszerza. Na przykład uznał, że może zająć się sprawami wypędzenia ludności Rohindża z Mjanmy, mimo że kraj ów także nie jest objęty jego jurysdykcją. Ale objęty jest nią sąsiedni Bangladesz, gdzie uciekinierzy znaleźli schronienie i to wystarczyło.
Rafał Chwedoruk zwraca też uwagę, że w zglobalizowanym świecie złoty spadochron przestaje przystawać do rzeczywistości.
„Dziś żyjemy w świecie zglobalizowanym, wydaje mi się, że perspektywy złotych spadochronów będą coraz mniejsze. Sytuacja, w której były dyktator i to jeszcze oskarżony o zbrodnie, wyjeżdża np. do sąsiedniego kraju i tam sobie spokojnie żyje, jest coraz trudniejsze do powtórzenia, choćby ze względu na to, że system westfalski, oparty na suwerenności państw narodowych, jest sukcesywnie ograniczany, a globalizacja jest wielkim ciosem w niego. Nawet średniej wielkości państwo, które przyjęłoby jakiegoś dyktatora, np. ściganego przez któregoś z sojuszników USA, miałoby kłopot, by wytrzymać dyplomatyczny nacisk w sytuacji żądań jego wydania, byłby olbrzymim obciążeniem wizerunkowym” – uważa politolog.
Chwedoruk widzi tylko jedno wyjście, by ta instytucja mogła przetrwać – nową zimną wojnę.
Trzeba przyznać, że w relacjach między mocarstwami jest ostatnio raczej chłodnawo.