„Uczelnia wyższa znajduje się w pewnym systemie edukacji i to nie jest jakieś ciało, które da się wyodrębnić z tego systemu. Jeżeli na studia przychodzą ludzie, którzy nie potrafią dobrze sformułować zdania, pojawia się pytanie, czego ma uczyć uczelnia” – mówi prof. Jan Widacki w rozmowie z portalem Holistic.news
MATEUSZ TOMANEK: Do czego nam jest w ogóle potrzebne szkolnictwo wyższe?
PROF. JAN WIDACKI*: Uczelnie wyższe to wynalazek czasów średniowiecza. Miały one kształcić elitę intelektualną każdego narodu czy państwa. Dzisiejsza uczelnia wyższa wygląda inaczej niż w wiekach średnich, ale generalnie ma ona pełnić dwa podstawowe zadania: musi prowadzić badania naukowe i kształcić elitę intelektualną – ludzi, którzy uzyskają wyższe wykształcenie, a których w każdym społeczeństwie jest kilka, kilkanaście procent.
Mówiąc górnolotnie, zadaniem uczelni wyższych jest poszukiwanie prawdy. To jest główny cel funkcjonowania nauki w ogóle, to jest jej misja. Natomiast na ile uczelnie w Polsce mają czas realizować swoje główne zadanie, wykonując przy tym sporą ilość prac biurokratycznych, to jest zupełnie inna rzecz.
Czego zatem brakuje na polskich uczelniach?
Uczelnia wyższa znajduje się w pewnym systemie edukacji i to nie jest jakieś ciało, które da się wyodrębnić z tego systemu. Jeżeli na studia przychodzą ludzie, którzy nie potrafią dobrze sformułować zdania, pojawia się pytanie, czego uczelnia ma uczyć. Posługiwania się językiem polskim? Wyrażania myśli w formie pisemnej? Gdzieś tam zawodzi szkoła i już na tym etapie ten mechanizm edukacji źle działa.
W ostatnich miesiącach głośno jest o reformie szkolnictwa wyższego. Co zmienia Ustawa 2.0, która wprowadza tę reformę?
Ustawa 2.0 robi bałagan na uczelniach, nie rozwiązuje żadnego istotnego problemu, rodząc jedynie nowe kłopoty. Przede wszystkim, w ciągu najbliższych dwóch lat, wszystkie uczelnie będą w stanie reorganizacji. Czyli nauką kompletnie nie będzie miał się kto zajmować, bo i kiedy, skoro będziemy się reorganizować. Ta ustawa jest pełna nonsensów, a pod względem prawniczym jest źle napisana. Są w niej pewne wieloznaczności, co sprawia, że będzie problem z jej interpretacją.
Ustawa mówi, że stopnie doktora ma nadawać senat. Na małej uczelni to jest jeszcze do pomyślenia, ale np. na Uniwersytecie Jagiellońskim jest 16 wydziałów, a dyscyplin naukowych – jeszcze więcej. Czy to senat ma nadawać wszystkie doktoraty na wszystkich wydziałach? Gdyby tak było, to senat nie robiłby nic innego, tylko od rana do wieczora, przez sześć dni w tygodniu, zajmowałby się doktoratami.
Poza tym matematyk zasiadający w tym senacie wypowiadałby się na temat doktoratu z literatury staropolskiej, a ten z literatury staropolskiej wypowiadałby się na temat doktoratu z fizyki. To jest kompletny nonsens. Poza tym władze kombinują, że będą tworzyć jakieś statutowe ciała pozaustawowe, na które senat będzie cedował swoje uprawnienia.
Czyli następuje rozrost biurokracji, co nie ułatwia życia?
Ależ oczywiście, że nie. Gdy senat będzie cedował uprawnienia na to ciało pozaustawowe, pojawi się przecież odpowiednia liczba papierów i trzeba będzie je wypełniać, zatwierdzać, itd. Poza tym podstawowym błędem Ustawy 2.0 jest kwestia oceniania pracowników nauki, co rodzi „punktomanię”. Pracownik jest oceniany według liczby punktów, które zdobędzie, a tu nie ma żadnego rozróżnienia na młodych pracowników i na profesorów. Czy ja mam się ścigać z moimi adiunktami w liczbie punktów? Ja jestem w stanie w tym samym czasie zrobić dwa razy tyle, co oni, i z tym nie mam kłopotu, ale w tym czasie nie będę mógł się nimi zajmować.
Jeśli ktoś jest znaczącym profesorem w swojej dziedzinie, to powinien zajmować się doktorantami, nadzorować pracę naukową innych, pomagać habilitantom, pisać recenzje w przewodach habilitacyjnych, doktorskich i profesorskich, zasiadać w różnych ciałach akademickich typu akademia nauk czy towarzystwo naukowe. Ale on będzie musiał zbierać punkty. Nawet gdyby dostał Nobla, to za tego Nobla nie otrzyma ani jednego punktu, ale jak napisze artykuł, który opublikuje w jakimś, przepraszam, gównianym czasopiśmie naukowym, które znalazło się na liście pana ministra, to punkty zdobędzie. To wszystko jest chore.
To jest tak, jak gdyby ktoś sądził, że od mieszania herbaty ona stanie się słodsza. I ciągle wymieniałby łyżkę na widelec, nieprzerwanie konstruowałby także co raz to nowsze i bardziej finezyjne mieszadełka. A to ciągle jest ta sama herbata w tej samej szklance, z tym samym budżetem, nieco większym niż budżet Harvarda.
Jak powinny przebiegać więc prace nad taką ustawą?
Ustawa powinna być na końcu pewnego procesu. Najpierw powinniśmy zdefiniować problem, który chcemy uregulować, potem możemy zastanowić się, jakimi narzędziami możemy to zrobić. Następnie powinno się sformułować zadania, a potem zwrócić się do prawników i powiedzieć im: „Chcemy osiągnąć to, to i to. Proszę, siądźcie i napiszcie projekt ustawy”. A u nas najpierw się pisze ustawę, a dopiero potem patrzy się, co z niej wynika.
Tak postępują właśnie domorośli reformatorzy. Gdzie indziej działa to inaczej. Na przykład w Wielkiej Brytanii jak zmienia się rząd, to w każdym resorcie zostawia się po jednym wiceministrze z poprzedniego rządu, bo oni uważają, że polityka polityką, ale ciągłość państwa jest potrzebna. U nas każda zmiana rządu oznacza brak szans na jakąkolwiek kontynuację. Pojawia się ambicja stworzenia czegoś zupełnie nowego i innego od tego, co zrobił poprzednik i wsadzenia go do kryminału lub przynajmniej ośmieszenia go.
W ten sposób te wszystkie próby reform są na dwa–trzy lata. Pewnie gdyby teraz zmienił się rząd, to jego następcy będą odkręcać tę reformę. Potem znów przyjdzie następny rząd, który będzie się zajmował odkręcaniem tego, co było – i tak w kółko.
I dlatego polskich uczelni nie ma na liście 500 najlepszych uniwersytetów świata?
Jeśli chodzi o same uczelnie wyższe oraz powód słabość polskiego szkolnictwa wyższego, sprawa jest zupełnie prosta. Dzięki internetowi możemy zobaczyć praktycznie wszystkie dane, dzięki czemu możemy porównać budżet całej nauki polskiej, czyli to, co przeznaczamy na wszystkie uniwersytety, szkoły wyższe, Polską Akademię Nauk, z budżetem Uniwersytetu Harvarda, który od lat zajmuje pierwsze miejsca w rankingach, a wtedy zobaczymy, że cały nasz budżet jest wyższy tylko o 30 proc. od budżetu Uniwersytetu Harvarda. I właściwie na tym można by zakończyć dyskusję.
Polska nie należy do najbardziej zamożnych krajów świata. Pieniądze przeznaczone w budżecie na naukę być może mogły by być wyższe, ale taka podwyżka zawsze odbędzie się kosztem czegoś – obronności, bezpieczeństwa czy służby zdrowia. Bo w budżecie jest tak, że jak się gdzieś dodaje, to trzeba gdzieś indziej zabrać. Może więc można by bardziej racjonalnie ułożyć budżet i pieniędzy na naukę byłoby odrobinę więcej, ale tylko odrobinę. Nie łudźmy się, że może ich być dwukrotnie więcej. Rzecz w tym, jak te pieniądze są wydawane.
Z budżetu Harvarda utrzymywany jest jeden uniwersytet. Opłacane są kosztowne badania naukowe i utrzymywana jest najlepsza kadra naukowa, jaka jest dostępna. Harvard jest w stanie ściągnąć każdego uczonego ze świata, bo może mu zaoferować takie, a nie inne warunki.
Z naszego budżetu przeznaczonego na naukę utrzymywanych jest prawie 200 szkół publicznych – w tym także szkoły marne. Wychodzi więc na to, że z pieniędzy przeznaczonych na naukę utrzymujemy mierną kadrę naukową, ogromną rzeszę pracowników obsługi i infrastrukturę. Na to głównie idą pieniądze. Stany Zjednoczone, które są przecież bardzo bogate, stać na utrzymywanie 50 uczelni publicznych, bo tyle tam jest uniwersytetów stanowych. Reszta to prywatne uczelnie, jak np. wspomniany Harvard. Amerykanów nie stać na większą liczbę uczelni publicznych, a my mamy ich prawie 200, w tym jakieś wyższe szkoły zawodowe gdzieś na prowincji.
Na przykład tutaj w Małopolsce mamy wyższe szkoły w Nowym Targu, Oświęcimiu, Tarnowie itd. Jaki jest sens ich utrzymywania? Mówi się, że jest to potrzebne, by miejscowa młodzież miała bliżej do studiowania. Błąd. Za mniejsze pieniądze tym miejscowym, którzy nadają się na studia, można zapewnić godziwe warunki pobytu w prawdziwym ośrodku akademickim i zdobycie prawdziwej wiedzy. To jest klucz do poprawiania nauki polskiej i szkolnictwa wyższego. Oczywiście, wszystkie władze lokalne lubią mieć na miejscu swoją wyższą uczelnię. Przypuszczam, że lokalny rektor w todze z królikami udającymi gronostaje ozdabia miejscowe uroczystości, tak jak w Krakowie lajkonik ozdabia oktawę Bożego Ciała.
Jak nie mają lajkonika, to mają rektorów. Czy jest sens tego wszystkiego? Moim zdaniem nie ma sensu. Mamy marnie kształcące szkoły i powinniśmy te pieniądze, które przeznaczamy na ich utrzymanie, zainwestować w prawdziwe, duże uczelnie publiczne w dobrych ośrodkach akademickich i zafundować stypendia młodzieży z prowincji, żeby mogła mieszkać w godziwych warunkach i korzystać z dobrych uniwersytetów, a nie z jakichś tam „erzacy” powiatowych.
To chyba nie jest jedyny problem szkolnictwa wyższego?
Sposób wydawania pieniędzy przeznaczonych na naukę to jedna rzecz. Druga rzecz to organizacja szkolnictwa wyższego. Gdyby ktoś zrobił taki dokładny bilans z pracy na uczelni: ile czasu naukowiec poświęca na pracę inną, niż praca naukowa. Ja jestem tutaj na uczelni już kilka godzin, a jeszcze się tą nauką nie zajmowałem. Dla nauki nie zrobiłem nic, ponieważ muszę wykonywać obowiązki administracyjne w dużej mierze wynikające z bałaganu wywołanego nową ustawą. Był kiedyś taki psycholog, prof. Szewczuk, który napisał książkę „Dzień w życiu kury”; gdyby ktoś napisał książkę „Dzień w życiu polskiego naukowca”, to wyszłoby, że rano wstaje i wypełnia druki, pisze pisma, itd. Mamy po prostu za dużo biurokracji, ale tę biurokrację dałoby się zredukować.
W jaki sposób?
W każdej katedrze musiałby być pracownik administracyjny, któremu mógłbym powiedzieć, co ma zrobić. Nas jednak na to nie stać. I to samo jest zresztą w polskich sądach. W Japonii każdy sędzia Sądu Najwyższego ma chyba z 15 asystentów, a u nas jeden asystent przypada na dwóch sędziów. Tak więc o czym my mówimy?
Gdyby były odpowiednie fundusze, to powinno być tak: mamy jakąś jednostkę – kadrę, zakład, instytut – gdzie są pracownicy naukowi. Oprócz nich są też pracownicy administracyjni, żeby także asystent mógł robić badania, a nie pomagał profesorowi w administracji. To jest minimum. Wtedy byśmy zajmowali się nauką, a nie pisaniem sprawozdań i tworzeniem całej masy dokumentów, które nie są do niczego potrzebne.
Problem przerostu biurokracji nie jest problemem tylko uczelni publicznych, ponieważ w tej chwili jesteśmy na uczelni prywatnej i pan mówi, że tutaj również ten problem istnieje.
Problem prywatnej uczelni jest taki sam, jak uczelni publicznej, ponieważ uczelnie prywatne muszą tworzyć te same dokumenty.
Skoro rozmawiamy już o uczelniach prywatnych, to czy one są popularne w Polsce?
U nas zawsze tak jest, że popadamy ze skrajności w skrajność. Uczelni prywatnych w Polsce powstało zdecydowanie za dużo i nikt nie był w stanie nad tym zapanować. Część z nich upadła, bo mamy niż demograficzny. Ja jednak uważam, że uczelnie prywatne to przyszłość polskiej nauki, tylko ich liczba musi być uregulowana potrzebami rynku, a państwo powinno zająć się pomocą również tym szkołom. Jak weźmiemy dziesięć najlepszych uczelni w USA, to w tej dziesiątce sześć albo siedem jest prywatnych. To powinno coś nam mówić.
Na pewno sytuacja poprawiłaby się, gdyby państwo rozsądnie pomogło nawet już nie samym szkołom prywatnym, ale studentom. Można by pomyśleć o jakimś systemie stypendialnym dla studentów szkół niepublicznych, bo dlaczego ta pomoc ma być przeznaczona tylko dla studentów uczelni publicznych?
Czy w takim razie państwo w ogóle nie pomaga uczelniom prywatnym?
W pewien sposób, oczywiście, pomaga. My np. korzystamy z dotacji ministerstwa na badania naukowe w ramach działalności statutowej, tylko że te dotacje są proporcjonalne do dorobku, jaki wypracowaliśmy. Możemy się ubiegać także o granty z Narodowego Centrum Nauki, o które mogą się ubiegać nie tylko uczelnie publiczne. I to jest dobry kierunek, i tak powinno właśnie być, że finansowane są konkretne zadania, tak jest z finansowaniem opieki zdrowotnej. Finansujemy leczenie gruźlicy i można ją leczyć zarówno w placówce publicznej, jak i niepublicznej. To polega mniej więcej na tym samym.
A jak obecnie Polacy postrzegają uczelnie prywatne?
Chyba coś się zmieniło na lepsze. Jeśli chodzi o wydział prawa, za który odpowiadam, to my posiadamy niezależny audyt zewnętrzny, którym są przyjęcia na aplikacje. I ze szkół niepublicznych jesteśmy w czołówce, jeśli chodzi o liczbę naszych studentów przyjętych na aplikację. To są dane Ministerstwa Sprawiedliwości, więc można założyć, że są miarodajne. Wśród kandydatów na aplikację sędziowską i prokuratorską najwięcej punktów zdobył absolwent uczelni prywatnej.
Mówił pan, że w USA funkcjonuje wiele uczelni prywatnych, a jak pod tym względem jest w Europie?
W Europie jest różnie, ponieważ np. w Niemczech praktycznie nie ma uczelni prywatnych, ale tam uniwersytetów też jest odpowiednio mniej niż w Polsce. Powtórzę, że u nas jest nadmiar szkół publicznych. Pytanie do rządzących jest takie, czy lepiej jest inwestować w szkoły prywatne poprzez jakąś instytucjonalną pomoc dla nich, czy utrzymywać mało wydajną wyższą szkołę publiczną. Jeśli wybieramy drugie rozwiązanie, to rozrzucamy pieniądze publiczne.
W jaki sposób? Popatrzmy sobie np. na Kraków. Socjologię można studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Pedagogicznym i na Akademii Górniczo-Hutniczej. Czekam jeszcze, jak socjologia będzie na Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (dzisiaj Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego – red.) i na AWF-ie. Gdzie tu sens? Podobnie jest z kierunkiem prawa, który powstał na UJ, na UEK i na UP.
Do tego prawo można studiować jeszcze na uczelniach prywatnych.
Uczelnia prywatna kształci na danym kierunki, jeśli ma studentów na ten kierunek, a kształcenie odbywa się za pieniądze studenta, a nie podatnika. Tu jest spora różnica. Po co trzy publiczne wydziały w jednym mieście? Po co cztery socjologie publiczne?
Co ma zrobić w takim razie absolwent wyższej uczelni po kierunku takim jak socjologia?
Każde studia wyższe powinny rozwijać człowieka na tyle, żeby ten mógł się odnaleźć w różnych sytuacjach i miejscach. Osoby po socjologii mogą się znakomicie odnaleźć w biznesie, osoby po politologii także. Studia mają rozwinąć, ukształtować i dać pewną formację intelektualną, a nie kształcić w konkretnym zawodzie.
Na koniec pytanie o polityków: czy powinni się wtrącać w szkolnictwo wyższe?
Politycy nie powinni się wtrącać nie tylko w szkolnictwo wyższe, ale także w wiele innych dziedzin życia. Autonomia szkolnictwa wyższego także była wypracowywana przez całe pokolenia i jeśli nauka ma służyć poznawaniu prawdy, to nie może się to odbywać pod kierunkiem propagandzisty. Bo albo zajmujemy się propagandą, albo prawdą.