„Zamknięte osiedla są uważane za luksusowe, a ci, którzy w nich mieszkają, niekoniecznie chcą bratać się z tymi, których mają za murem. Miasto nigdy wcześniej nie było grodzone płotami” – mówi prof. Kazimierz Z. Sowa. „Spółdzielnia nie wygra z supermarketem. Pogoń za zyskiem na pewno nie sprzyja współdziałaniu” – dodaje
KAZIMIERZ Z. SOWA*: Pan przyjechał z Nowej Huty? Cytuję w jednej ze swoich książek taki wiersz: „Biją mocno serca / Młoty biją głośniej/ Rośnie Nowa Huta / Nowe Serce Rośnie”. Do czasów prawie że współczesnych utrzymała się głęboka izolacja między Krakowem a Nową Hutą, o której pisałem pod koniec lat 80. Znałem człowieka, który w latach 90. chciał zamienić swoje mieszkanie w centrum, przy ulicy Szlak (okolice śródmieścia – dzielnica Kleparz – red.), właśnie na Nową Hutę. Nie udało mu się, nikt nie chciał wyprowadzić się do centrum.
MARCEL WANDAS: Nowa Huta i ulica Szlak jednak od tamtego czasu sporo się zmieniły.
Zmieniło się wszystko. Także podstawy organizacji miasta. W socjalizmie nie było prywatnej własności. Nie opłacało się posiadać domu powyżej 110 mkw. – po ich przekroczeniu wchodził obowiązkowy kwaterunek kolejnych lokatorów. Miasto, podobnie jak cała rzeczywistość, było planowane centralnie. Tak samo było z przemysłem, handlem, komunikacją.
Te aspekty życia podlegały dyrektywnym nakazom lub związane były z koniecznością konsultacji z osobami reprezentującymi wyższe szczeble władzy. Pod koniec PRL premier Jaroszewicz musiał osobiście zatwierdzić budowę każdego, nawet najmniejszego przedszkola.
Potem przywrócono własność ziemi, rentę gruntową, prawa właścicielom nieruchomości. Z jednej strony, to powrót do klasycznych, znanych z historii Europy stosunków społecznych. Ale z drugiej, pojawiło się pole do dużych nadużyć. Wyskakiwali, jak diabeł z pudełka, dawni właściciele – z USA, Izraela, albo ich rzekomi pełnomocnicy.
I w ten sposób pojawił się problem reprywatyzacji.
A kiedyś jedynym dysponentem mieszkań było państwo, które musiało zaspokoić ogromne potrzeby. Najwięcej dzieci przyszło w Polsce na świat w 1957 r. – 795 tys., z podstawy 23 mln mieszkańców. Mieszkania budowano w dużym stopniu na łapu-capu, szczególnie za Gierka, który był swoistym „liberałem”, chociaż walczył z woluntaryzmem przy podejmowaniu decyzji politycznych. W 1971 r. pojechał na sesję ONZ i zrobił furorę tym, że przemówił do delegatów po francusku. Świat zobaczył eleganckiego, przystojnego mężczyznę, pierwszego polityka zza żelaznej kurtyny, który bąknął coś w obcym języku. Ci z Zachodu się w nim zakochali. Dawali mu pożyczki – jakie tylko chciał.
To był dobry sposób na ucieczkę z pieniędzmi tam, gdzie były one potrzebne, w obliczu kryzysu gospodarczego na Zachodzie. Gierek z kolei przeznaczał je w dużej mierze na bieżącą konsumpcję, mimo że powinny pójść na inwestycje. Jego liberalizm objawiał się też przez dopuszczanie nieformalnych kontaktów gospodarczych. Tamten dyrektywny system gospodarczy nie mógł, ze swej istoty, przewidywać prawdziwych potrzeb społeczeństwa z wyprzedzeniem, ponieważ chciał je po prostu kształtować.
Szczególnie, kiedy decyzje podejmowano na kilka lat z góry.
Bo przecież życie jest dynamiczne. Wtedy gospodarka zaczęła kuleć. W jaki sposób wykorzystywano rosnące dochody? Przede wszystkim na zwiększoną konsumpcję, ale także na „dzikie inwestycje”, bo jedynym legalnym inwestorem było państwo. Wyjaśnię na własnym przykładzie. Wróciłem z kontraktu zagranicznego, urodziło mi się dziecko, chciałem zmienić mieszkanie. Dzięki znajomościom przydzielono mi lokum, ale budynek nie był jeszcze wykończony.
Chciałem zlikwidować jeden z pokojów –klitkę sześć metrów kwadratowych – i włączyć jego powierzchnię do salonu. W spółdzielni mieszkaniowej powiedziano mi, że muszę porozmawiać o tym z kierownikiem budowy. Powiedział: „Szefie, załatwione”. Zapytałem, gdzie mogę dostać potrzebne do tej przeróbki materiały budowlane. Odpowiedział, żebym się tym nie przejmował, że się znajdą. W okolicy powstawały trzy bloki. Okazało się, że pochodziły one z innych budów, zakładów, składów budowlanych, a pozyskiwane były metodą przekupstwa, nieformalnego załatwiania. W Związku Radzieckim, gdzie wynaleziono tę metodę, powstała nawet nazwa dla tego typu profesji: tołkaczi, czyli człowiek, który dba o to, by wszystko się toczyło. W ten sposób rozwinęła się gospodarka nieformalna. Nie ustała ona wcale po zmianie ustroju.
Pewnie stąd też wzięła się umiejętność radzenia sobie Polaków w każdej sytuacji czy brzydko mówiąc – kombinowania.
To zaczęło się nawet w czasie zaborów. To klucz do zrozumienia współczesnej Polski. Źródeł można szukać nawet wcześniej, w czasie Polski Jagiellońskiej. Wtedy znacznie pogorszyło się chłopom, a najbardziej polepszyło szlachcie. Rozbiory z kolei oznaczały koniec nie tylko polskiego państwa i niepodległości, lecz także społeczeństwa. Wytworzyły się przez nie trzy odrębne od siebie i uzależnione od zaborców organizmy. Wpłynęło to też na pojawienie się różnic między poszczególnymi regionami.
W Poznańskiem panował na przykład największy ucisk pod względem narodowym, ale znacznie mniejszy pod względem gospodarczym – dlatego też zachód Polski świetnie się rozwinął. Inaczej było w Galicji. Na mocy Konstytucji Grudniowej z 1867 r. Cesarstwo Austriackie zostało przekształcone w Cesarsko-Królewskie Austro-Węgry. Konstytucja dała autonomię narodom, które wcześniej posiadały własne państwa. Spolonizowane lokalne instytucje, powstał lokalny parlament. W Galicji odrodziły się polskie instytucje życia zbiorowego – od szkolnictwa wszystkich szczebli po lokalny parlament. Tylko korespondencja z Wiedniem odbywała się nadal w języku niemieckim.
Stąd też taki sentyment do cesarsko-królewskich czasów w Krakowie i okolicach.
Wtedy w Galicji powstał też zalążek społeczeństwa obywatelskiego. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać organizacje oświatowe, rolnicze, dobroczynne, religijne, sportowe czy spółdzielcze. Te ostatnie odegrały tu szczególnie znaczącą rolę, czemu poświęciłem swoją pracę habilitacyjną. Spółdzielnie miały wiele funkcji, związanych nie tylko z gospodarką, lecz także z kulturą i oświatą. Uczyły gospodarności, oszczędności, zaradności, a przede wszystkim współdziałania. Jej członkowie przeciwstawiali się biedzie właśnie przez współpracę, stawiając na uczciwość, tworząc społeczność.
Spółdzielczość była zresztą najsilniejszym segmentem organizacji obywatelskich we wszystkich zaborach, a także w odrodzonej Polsce w pierwszej połowie XX w. W czasach PRL została praktycznie upaństwowiona. Nie odrodziła się już po upadku komunizmu, mimo że były warunki….
To dlatego, że nie mamy zaufania do drugiego człowieka, za to chcemy mieć święte prawo własności?
Ale przecież własność spółdzielcza jest najwyższym stopniem uspołecznionej, ale jednak prywatnej własności. Istotą wszystkich zrzeszeń jest działanie dla dobra członków – nie tylko materialne. Istniejące od lat Towarzystwo Miłośników Historii i Zabytków Krakowa działa dla Krakowa, ale zaspokaja potrzebę członków – dbania o ich miasto. Tak samo jest ze spółdzielniami – działają one również dla korzyści swoich członków. Pierwsi spółdzielcy założyli sklep spożywczy po roku oszczędzania w Rochdale pod Manchesterem.
Na czym polegała zyskowność? Na tym, że zamawiali produkty hurtowo, a swoim członkom sprzedawali po cenach rynkowych, ale bez marży. Różnica między ceną poza spółdzielnią, a tym, co płacili za towary członkowie, wynosiła nawet do 17 proc. Jeśli dziś miałby pan taką spółdzielnię na osiedlu, to rocznie wydając 10 tys. zł na żywność na Boże Narodzenie, mógłby pan dostać 1700 zł zwrotu. To była też funkcja edukacyjna – spółdzielnia uczyła oszczędzać i wyrywać kapitalistom tę marżę.
Skoro to takie proste i opłacalne, to dlaczego XXI w. nie przynosi spółdzielczego boomu?
Spółdzielczość nie chciała wydawać pieniędzy na boost off, na pokazanie się, na reklamę. To była celowa strategia. Dawali towar w najlepszej jakości, bez marży, ale nie było tej otoczki. Trudno było rywalizować z supermarketami i firmami, które starają się jak najlepiej opakować produkt, który próbują sprzedać. Był pan kiedyś w Ameryce Północnej?
Jeszcze nie.
Byłem w Kanadzie, w Edmonton, w mallu, gdzie między sklepami klientów woziła kolejka, a we wnętrzu centrum handlowego była usypana sztuczna plaża. Maszyna, która robi fale, lampy do opalania. Spółdzielczość przegrała z nowym kapitalizmem, ale i PRL-em. Wtedy ludziom słowo „spółdzielnia” zaczęło kojarzyć się negatywnie. Spółdzielnia mieszkaniowa była urzędem rozdzielania mieszkań. Spółdzielnia „Społem” sklepem.
Wydaje mi się, że PRL zbliżał do siebie ludzi w pewien sposób na siłę. Na przykład w mieszkalnictwie.
Na mieszkania czekało się w kolejkach. W każdej z nich byli pracownicy naukowi, urzędnicy, robotnicy, kolejarze, lekarze. Skrajna heterogeniczność. Moimi pierwszymi sąsiadami byli z jednej strony ludzie bardzo prości, ale bogobojni. Oczywiście przez ściany słyszeliśmy ich zbiorowe modlitwy. Po drugiej stronie mieliśmy prostytutki. Nie mogła się tam wytworzyć żadna więź społeczna. Teraz osiedla mieszkaniowe są z kolei coraz bardziej homogeniczne.
Mamy przykłady takiej architektury dosłownie kilkadziesiąt metrów stąd. Rozmawiamy na terenie kampusu Uniwersytetu Jagiellońskiego na krakowskim Ruczaju. Po drugiej stronie ulicy powstały nowe osiedla – każde oddzielone od reszty płotem.
To osiedla uważane często za luksusowe, z własną ochroną, a ci, którzy w nich mieszkają, niekoniecznie chcą bratać się z tymi, których mają za murem.
Mimo że to osoby najczęściej dość podobne.
A miasto nigdy wcześniej nie było grodzone płotami. W średniowieczu organizowały je dwa żywioły. Kościół i religia razem ze swoimi instytucjami i organizacjami społecznymi oraz cechy rzemieślnicze. Cech ogarniał całe życie człowieka i był odpowiedzialny za przydzielone mu funkcje miasta – na przykład obronność. Każdy człowiek dzięki nim mógł mieć oparcie w jakiejś grupie. Natomiast co zrobił kapitalizm?
Wyrzucił człowieka z tych naturalnych dla niego zbiorowości.
Tak, przez ich likwidację. To model liberalny, który zrodził się we Francji – leseferyzm. „Pozwólcie działać, a świat potoczy się swoją drogą”. Osoby opierające się na tym modelu bogaciły się, podczas gdy ci, którzy nie mieli nic lub niewiele, zostali pozostawieni bez oparcia w swoich zrzeszeniach.
Widzi pan perspektywę nowego rozwiązania, które może odpowiedzieć na ten kryzys?
Według mnie trzeba dziś zastanowić się przede wszystkim nad tym, jak funkcjonuje demokracja. Niestety, im dłużej ona trwa, tym działa gorzej. Podobnie jest z partiami – im dłużej rządzą, tym bardziej są skorumpowane, tym trudniej im odpowiedzieć na potrzeby społeczeństwa, tym mocniej są tożsame z państwem.
Nie mam odpowiedzi na to, jak sobie z tym poradzić. Być może państwa powinny zastanowić się nad selekcją osób, które powinny być u władzy? Przede wszystkim pod względem skłonności do kłamstwa, na którym przecież nie da się nic zbudować. Nawet dosłownie, w architekturze – kiedy budując nowe osiedle, architekt w dokumentacji wpisze niewłaściwe dane, projekt może się zawalić.
*Kazimierz Z. Sowa – profesor socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jako socjolog podejmował w swojej pracy badawczej i refleksji teoretycznej m.in.: problematykę zrzeszeń, miasta i urbanistyki, gospodarki nieformalnej, społeczności lokalnych i lokalizmu, historii socjologii polskiej oraz szkolnictwa wyższego.