Najciekawsze podróże odbywam wewnątrz siebie. Nie jest mi potrzebna zmiana miejsca, otoczenia i kultury, żeby być sobą i odczuwać stałą potrzebę powoływania do życia mojego nowego bytu.
Pomyślałem jednak, czy aby nowa przestrzeń nie zainspiruje mnie do jeszcze głębszych rozważań albo spowoduje nowy sposób rozumienia pojawiających się każdego dnia w mojej głowie idei.
Po długich wahaniach zdecydowałem, żeby jednak ruszyć się gdziekolwiek, choćby po to, żeby udowodnić sobie jak szkaradne to zajęcie.
Spośród wielu pomysłów podróżowania wybrałem ostatecznie przelot dookoła świata, co wydało mi się na tyle ciekawe, że po pierwsze wyznaczało konsekwentny kierunek i formę, a po drugie, możliwość wyboru bardzo zróżnicowanych i ciekawych miejsc.
Ze względu na moją „zajętość” postanowiłem poświęcić na to dwa tygodnie, a to niewiele na eksplorację, zwiedzanie, przeżywanie. No, ale przecież czas nie ma wpływu na nic, jeśli nadrzędnym celem podróży ma być rozmowa z samym sobą i odkrywanie codzienności w nowym otoczeniu.
Moja podróż przypominała przekraczanie rwącego strumienia, skacząc z kamienia na kamień. Najpierw Dubaj, potem Tokio, Hawaje i Seattle, by wylądować z powrotem w Krakowie. Dryfując po kolejnych strefach czasowych, cierpiałem nieprzerwanie na jet lag i ciągłą bezsenność.
Podczas podróży najbardziej zaskoczyła mnie jednorodność cywilizacyjna i kulturowa świata. Myślałem, że tak odległe miejsca będą kontrastować na tyle intensywnie, że w ślad za tym moje myśli również nabiorą nowych, ciekawych i kolorowych kształtów. Tymczasem wszystkie te miasta zostały zasypane niemal jednorodną urbanistyką, asfaltem i fast foodem. Na szczęście moje myśli pozostały wolne.
W Dubaju poczułem się jak w Los Angeles, przy czym w odróżnieniu od LA, przy odprawie paszportowej nie traktowano mnie jak potencjalnego przestępcy, a na ulicach nie spotkałem ani jednego bezdomnego. Dubaj to car city i olbrzymich rozmiarów hotel.
Podczas gdy w każdym europejskim mieście spotykamy kogoś, kto siedzi na przystanku załamany z powodu utraty miłości albo możemy obserwować dzieci idące do szkoły, w restauracjach okolicznych mieszkańców plotkujących o sąsiadach, romansach, interesach i polityce, to w Dubaju takie zjawiska nie występują. Panuje atmosfera dworca, restauracji i centrum handlowego.
W takich miejscach jak Dubaj, gdzie dominuje pobyt krótkoterminowy i nie ma poczucia korzeni kulturowych, twarze przebywających tam ludzi wyrażają tymczasowość, co przekłada się na brak poczucia miejsca.
A przecież to, co najpiękniejsze wydawało mi się w podróżach, to wtopienie w lokalną społeczność, poczucie ich odrębności, czerpanie z energii miejsca.
Spędziłem dość miły wieczór w restauracji portugalskiej w hotelu Mandaryn. Trzeba przyznać, że kucharze wyśmienicie gotują i jakość serwowanych potraw była wyższa niż w niejednym miejscu w Lizbonie. Natomiast sprawdziło się to, o czym myślałem. Dwa dni na Dubaj to w sam raz i nie było aż tak źle jak w Las Vegas, z którego ewakuowałem się po kilku godzinach spaceru ulicami.
Na szczęście kolejnym miejscem było prawdziwe miasto. Tkanka urbanistyczna Tokio ma niewiele ponad sto lat. Gdzieniegdzie, na zasadzie wisienki na torcie, można natknąć się na stare świątynie i pałace, które nie korespondują z ruchliwymi ulicami miasta i są jak ciała obce, zupełnie niezintegrowane z otoczeniem. Wchodziłem na nie prosto z betonozy, bez przygotowania, jak cięcie na planie filmowym.
Na pocieszenie, w niewielkiej restauracji Kaikaya by the Sea, w słynnej dzielnicy Shibuya, żyjącej życiem lokalsów, mogłem pooddychać atmosferą młodego Tokio. Każdy drobny gest licznej tam młodzieży, śmiech, nieustający gwar, chaotyczny wystrój i pooklejane ściany wydarzeniami z ostatnich lat, stanowiły znakomite tło do wspaniałych lokalnych, prostych potraw.
Tokio ma wiele awangardowych budowli i rozwiązań urbanistycznych, a spośród nich na uwagę zasługuje wnętrze hotelu Aman, w którym się zatrzymałem i z którego mogłem obserwować nocne życie tej metropolii. Z pokoju na 38. piętrze widać było jak na dłoni prace wyburzeniowe na jednej z działek vis a vis. Dziesiątki maszyn, koparek, dźwigów, polewaczek, wywrotek zagęszczonych tak, że nie dałoby się tam wstawić nawet miotły – niczym dżdżownice przez całą noc nieprzerwanie wiły się jak rojowisko. Kiedyś, może jeszcze w tym dziesięcioleciu, wszystkich operatorów zastąpią roboty.
Następnego dnia wybrałem się na długi spacer. Z uwagi na brak parków i przestrzeni socjalnej, zastanawiałem się, jakbym się czuł, będąc ojcem, pchając wózek po betonowym chodniku. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń miasta wypełniała beznamiętna i nieruchoma betonoza. Mimo wszystko Tokio tętni różnorodnością, lśni kolorami nastrojów, kipi dynamiką osobowości. Spacerując, czułem na wyciągnięcie ręki lifestyle tak przyjazny, że mógłbym go dotknąć, powąchać, objąć myślami, gdybym miał jakąkolwiek furtkę do wejścia w tę społeczność. Dobrym pomysłem byłoby wrócić tu na Eroica Japan albo konferencję edukacyjną. Być blisko ludzi – to najlepszy sposób na poznawanie świata.
W Dubaju czułem się zagubiony pustką. Pomyślałem wtedy, jak źle alokowane są pieniądze tego świata. W najbrzydszą branżę na świecie. Jaką wartość dodaną i jaką gwarancję stabilności daje turystyka?
Zamiast tego, można by zbudować olbrzymi potencjał naukowy, uniwersytety, miasteczka akademickie wraz z zapleczem kultury, sztuki i sportu. Pozwoliłoby to ściągnąć najlepszych studentów i profesorów z całego świata, w miejsce najlepszych kucharzy i hotelarzy. Olbrzymia migracja uczonych w okresie drugiej wojny światowej zapoczątkowała nową erę w rozwoju USA i tylko dzięki temu ten kraj jest dzisiaj na takim poziomie myśli naukowej i technicznej.
Potencjał inwestycyjny tkwi w nauce i sile studentów, którzy mogliby tu mieć idealne warunki z uwagi na nieograniczone budżety, tworząc jednocześnie wspólnotę kulturową, a nie przypadkową zbieraninę obcych sobie ludzi, jak to ma miejsce obecnie w Dubaju.
Unifikacja świata w obszarze infrastruktury, komunikacji – i mam nadzieję przede wszystkim w obszarze poszanowania praw człowieka i humanizmu – jest naszą przyszłością i nadzieją. To, że znikają endemiczne czy kosmopolityczne gatunki zwierząt i roślin, a zawody cieśli, kowala i bednarza pójdą w zapomnienie, nie powinno nikogo martwić.
Już dawno pozbyliśmy się sierści, a mycie zębów nikogo nie dziwi. Nie muszą nas inspirować buddyjscy mnisi i szamani Amazonii. Każdy z nas ma wiele w sobie do odkrycia.
Naszym zmartwieniem powinno być to, co wokół nas wpływa na losy świata. Od początku naszego przebywania na tej planecie jesteśmy poddawani indoktrynacji. Szkoła, gdziekolwiek by nie zajrzeć w skali całego globu, wtłacza w nas kulturę podporządkowania i masowego przyklaskiwania. Edukacja szkolna uczy nas schematu bezmyślnego aprobowania wodza, będącego nauczycielem i jednocześnie bezkrytycznym przywódcą, któremu nie mamy szansy się przeciwstawić, kimkolwiek by nie był. A to uczy nas schematu bezwzględnego posłuszeństwa.
Podczas lotu z Tokio na Hawaje obejrzałem film. W „Lehrezimmer” na lekcji matematyki, nauczycielka wtłacza w dzieci nawyki, które przypominają totalitarne igrzyska przytakiwania wodzowi Korei Północnej.
Nikt z recenzentów nie zwraca uwagi na fakt, że sposób prowadzenia lekcji jest spójny z systemem władzy szkolnej. Nikt nie ma świadomości swoich praw, ponieważ przebieg każdej lekcji pogłębia izolację i bezradność.
Dobry paradygmat współżycia społecznego wymaga rytmu, stylu, kultury bycia, dostosowania do norm, które decydują o harmonijnym społeczeństwie. Na etapie wczesnego rozwoju powinniśmy skupić się na odkrywaniu naszego własnego „ja”, na naszej odrębności i indywidualności. To ma największy sens w dzieciństwie, do którego potem przez całe życie wracamy i czerpiemy z tego okresu wspomnienia, ale również ulegamy cierpieniom i traumom. Dlatego, jeśli od początku naszej edukacji wpaja się nam bezmyślne posłuszeństwo i tym samym brak poszanowania i rozumienia indywidualności, to w ten sposób zostaje nieodwracalnie zrujnowany fundamentalny aspekt naszego bytu. Co wprost prowadzi do nacjonalizmu.
Kiedy wróciłem z podróży, zmęczony jet lagiem, nie mogłem odmówić sobie godziny ćwiczeń w mojej niewielkiej domowej siłowni. Zawsze słucham moich ulubionych płyt i często mam problem z wyborem atmosfery muzyki, która koresponduje z odpowiednią w danym dniu energią duchową.
Tym razem nie miałem wątpliwości. Po wielu latach niesłuchania Pink Floydów włączyłem „Wish you were here”. Podświadomie czułem, że moja podróż zainspiruje mnie do powrotu do dawnych czasów, kiedy całkowicie olewałem szkołę, włócząc się na wagarach po mieście albo idąc w góry. Ta kultowa płyta i wrażenia podczas moich ucieczek ze szkoły, stanowiła najlepszą z możliwych form edukacji. W tym czasie oddawałem się marzeniom, rozmyślaniom, czasami siedząc w kinie na kilku seansach.
„Ghost in the shell” obejrzałem podczas lotu do Tokio. Przechodziły mnie dreszcze, kiedy Gejsza, jedna z bohaterów, łączyła się wiązką przewodów z mózgiem swojej ofiary. Pomyślałem wtedy o tym, jak zewnętrzny świat wpływa na mnie podczas całego mojego życia. Miałem to szczęście, że edukację wczesnoszkolną odbyłem według własnych reguł, całkowicie odcinając się od retoryki klasowych rytuałów i będąc zawsze w opozycji do nauczycieli, których opresyjność była i jest nadal uderzająco drastyczna. Nawet ci najlepsi edukatorzy, a wśród nich nauczyciel fizyki, który w szóstej klasie dał mi książkę „Jaśniej niż tysiąc słońc” Roberta Jungka, nie rozumieli, że pojęcie sukcesu nie polega na sławie, pieniądzach i karierze. Nawet oni często wpadali i nadal wpadają w sidła stereotypów, mówiąc „był kiedyś taki uczeń w naszej szkole, taki niepozorny, nikt na niego nie stawiał, a dzisiaj jest premierem, gwiazdą rocka albo multimilionerem”. Tymczasem bez odkrycia siebie, cały ten powierzchowny blichtr prowadzi nas wszystkich do izolacji i samotności.
„Wish you were here” wydała mi się niezwykle świeża. To była moja wiązka przewodów, którą podpiąłem sobie do mojego bytu sam, bez jakiejkolwiek ingerencji. Jednocześnie jest to jedno z najbardziej holistycznych dzieł muzycznych, jakie znam.
„Ghost in the shell” z pozoru wydaje się typowym gatunkiem w stylu samotnego bohatera walczącego ze złem. Jednak jest coś o wiele więcej, głębiej w narracji tego filmu. Poszukiwanie własnej tożsamości, odpowiedzi na pytanie „kim jestem”.
Podczas mojej podróży wiele razy zadawałem sobie pytanie: „czy ktoś odebrał tym kulturom tożsamość?”. Zawsze miałem przekonanie, że świat jest o wiele bardziej skontrastowany. Nic dziwnego – przecież wywodzimy się z jednego jaja i nie da się ustalić cezury w rozwoju naszych osobowości kulturowych. Indianie obu Ameryk prawdopodobnie pochodzą z Azji i w odległym czasie odizolowali się od Azji i Europy, niemniej pozostają nadal częścią nas wszystkich.
Myśląc o tym wszystkim, zacząłem pisać wiersz, urywając go w połowie, chociaż wyraźna koncepcja puenty chodziła mi po głowie. Myślę, że nie możemy obawiać się zespojenia kultur. Wręcz powinniśmy to traktować jako szansę na połączenie sił, zasobów, wspólnego potencjału w poszukiwaniu odpowiedzi o sens naszego bytu.
O wiele lepiej postawić na różnorodność osobowościową niż na różnorodność społeczności, która zazwyczaj jest kolebką manipulacji w kierunku nacjonalizmu i wykluczenia.
Obydwa filmy łączy pytanie o cierpienie tu na Ziemi. Łączy również pytanie o to, czym są maski, które wszyscy nosimy. Czy szkoła może pomóc je z nas zedrzeć?
Życie jest oceanem zła
W którym pływają wspaniałe gatunki
Od czasu do czasu wydając dźwięki
Czerpiąc oddech na zewnątrz
Powietrze pulsuje rytmem fal
Gdzie jest to czego szukamy
Czerpiąc oddech poza nami
W przestrzeni dobra
Wiemy że jest kwiat liść i pień
Ścieżka na wielką górę
Wiemy że są ślady kozic
I dźwięk płetwala błękitnego
Wieszamy siebie na drzewie
Na belce u powały lub zwykłej klamce
Czy dlatego mamy szyję
Żeby się wychylać?